Psy szczekają, a karawana idzie dalej – a właściwie mknie w rekordowym tempie. Wygląda bowiem na to, że mieliśmy w roku 2018 najniższy deficyt finansów państwa w relacji do PKB w czasie całej transformacji gospodarczej. A dokładniej od roku 1991, czyli od momentu gdy zniknęła krótkotrwała nadwyżka budżetowa, wygenerowana w cudowny sposób przez plan Balcerowicza.
Ja jednak aż tak się nie cieszę. Bo nie mam wątpliwości, że zeszłoroczny wynik jest nieco sztucznie poprawiony przez wyjątkowo korzystną koniunkturę i szalejącą konsumpcję – i że prawdopodobnie już w obecnym roku sytuacja polskich finansów publicznych znacznie się pogorszy. Dlaczego?
Po pierwsze dlatego, że nic nie trwa wiecznie, a w szczególności dobra koniunktura. Wszystko wskazuje na to, że w obecnym roku gorzej ułoży się sytuacja naszych głównych europejskich partnerów gospodarczych – od wyraźnie spowalniających Niemiec aż do ciężko dotkniętej rozwodem z Unią Wielkiej Brytanii. Tę zadyszkę widać już obecnie, a najbliższe miesiące zapewne ją przyspieszą. Z kiepskimi konsekwencjami dla naszej produkcji.
Po drugie, nie da się na dłuższą metę utrzymać takiej jak dziś struktury wzrostu PKB, ciągniętej przez rosnące płace i konsumpcję, bez oszczędności i inwestycji. Jest ona wyjątkowo przyjazna dla krótkookresowych dochodów budżetowych, ale gorsza dla długookresowych perspektyw dalszego rozwoju.
Po trzecie, coraz silniej kumulować się będą efekty podjętych w przeszłości decyzji, takich jak obniżenie wieku emerytalnego. Przez pewien czas dodatkową dziurę w finansach państwa udawało się zasypać szybko rosnącymi (wraz z pensjami) składkami ZUS, ale to też nie będzie trwać wiecznie. No i dojdą nowe wielomiliardowe wydatki, jak choćby nieszczęsne dopłaty do cen prądu (lub rezygnacja z części akcyzy).