Clive McFarland, rzecznik Demokratycznej Partii Unionistycznej, nie pozostawia w rozmowie z „Rzeczpospolitą" żadnych złudzeń: „Nie zgodzimy się, aby Irlandia Północna była ceną, za jaką Zjednoczone Królestwo będzie mogło wyjść z Unii. Dlatego nasi posłowie w żadnym wypadku nie poprą umowy rozwodowej, jeśli jej częścią będą osobne regulacje dla Ulsteru, który, w przeciwieństwie do reszty kraju, miałby bezterminowo pozostać częścią jednolitego rynku UE (tzw. backstop – red.)".
To dzięki DUP rząd May ma większość w Izbie Gmin.
Półbochenek chleba
May prowadziła w środę desperackie negocjacje, aby przekonać eurosceptycznych torysów do poparcia jej umowy o wyjściu z Unii. W chwili zamykania gazety wydawało się możliwe, że premier poda datę swojej dymisji, aby przekonać rebeliantów ze swojej partii, że warto poprzeć porozumienie rozwodowe, bo i tak inny szef rządu, zapewne bardziej niechętny integracji, poprowadzi nowe rokowania o przyszłej współpracy z Brukselą.
Przełom wydawał się blisko, bo w środę w „Daily Mail" Jacob Rees-Mogg, lider frakcji eurosceptycznej torysów, oświadczył, że zmienia zdanie i jest gotów głosować za scenariuszem May. – Mieć półbochenka to lepsze, niż w ogóle nie mieć chleba – podkreślił Rees-Mogg, odnosząc się do backstopu, który nadal będzie do pewnego stopnia wiązał królestwo z Unią. Ale postawił jeden warunek zmiany swojego stanowiska: umowę May musi też wcześniej poprzeć DUP. – Ta partia jest gwarantem jedności Zjednoczonego Królestwa – powiedział w BBC. Oświadczenie McFarlanda zdaje się jednak wykluczać jakikolwiek kompromis ze strony unionistów.
Ratyfikacja umowy May wydawała się tym trudniejsza, że spiker Izby Gmin John Bercow ostrzegł, iż nie zgodzi się na poddanie jej pod głosowanie, o ile premier nie zmieni treści swojej propozycji. Jego zdaniem tego zakazują regulacje parlamentu z początku XVII wieku, przynajmniej gdy ponowne głosowanie jest przeprowadzone na tej samej sesji.