Mark Field co chwila nerwowo rzuca okiem na komputer, gdzie wyświetlana jest liczba podpisów pod petycją na rzecz odwołania procedury z artykułu 50 traktatu o UE i uznania brexitu za niebyły. W skali kraju to już przeszło 5,7 mln osób. W okręgu Westminster w centrum Londynu, z którego Field jest deputowanym z ramienia Partii Konserwatywnej, pod listą miało się podpisać ponad 40 proc. wyborców. W poniedziałek 55-letni prawnik uznał więc, że nie będzie kończył tak dobrze zapowiadającej się kariery politycznej z powodu brexitu i jako pierwszy torys w Izbie Gmin zadeklarował, że on także chce skończyć z całą procedurą wychodzenia z Unii.
Głos z Wallis i Futuny
– Coraz więcej deputowanych zastanawia się, czy nie zrobić tak samo. W nocy z poniedziałku na wtorek najlepsi politolodzy byli przekonani, że Izba Gmin nie poprze przejęcia od rządu kontroli nad agendą brexitu. A stało się tak większością aż 27 posłów. Zmiana nastrojów w parlamencie jest teraz niemożliwa do przewidzenia – mówi „Rzeczpospolitej" Ian Bond, dyrektor w londyńskim Center for European Reform (CER).
Ale jest nawet gorzej, niż sądzi Bond. Bo choć petycja jest umieszczona na oficjalnej stronie parlamentu, może się pod nią podpisać każdy, czy mieszka na wyspach Wallis i Futuna na południowym Pacyfiku, czy też pochodzi z Demokratycznej Republiki Konga. Sprawdziliśmy to w redakcji. Petycja, na którą w myśl brytyjskiego prawa musi odpowiedzieć brytyjski rząd, bez trudu może się więc okazać kolejnym wygodnym narzędziem w rękach Kremla destabilizowania świata Zachodu.
Ale i bez tego Wielka Brytania pogrążyła się w bezprecedensowe kłopoty. Zgodnie z przyjętą rezolucją w środę deputowani będą głosowali nad różnymi opcjami strategii rozwodowej – od ponownego referendum po wyjście kraju bez żadnego porozumienia, od pozostania królestwa w jednolitym rynku na wzór Norwegii po, jak tego chce Field, wstrzymanie całego procesu. Taka procedura z punktu widzenia zasad ustrojowych pozostaje jednak wątpliwa, bo to rząd powinien mieć monopol na inicjatywę ustawodawczą. Premier Theresa May ostrzegła zresztą, że jej rząd wcale nie będzie czuł się zobowiązany do wprowadzenia w życie decyzji deputowanych.
– Nie wiadomo nawet, jak będzie wyglądała procedura głosowania, czy wszystkie projekty będą głosowane jednocześnie, czy jeden po drugim, a może stopniowo będą odrzucane te, które mają najmniejsze poparcie – mówi Bond.