To był dziwny szczyt. Przed rozpoczęciem nie było wiadomo, jak się zakończy, co jest rzadkością w mieście pełnym wybitnych urzędników i dyplomatów, którzy zwyczajowo przygotowują przywódcom gotowe dania do skonsumowania. Morawiecki popierał Tuska, a Merkel spierała się z Macronem. Efekt ostateczny, jak to w Unii, nie oszałamia: odłożenie brexitu do końca października nie rozwiązuje zasadniczego problemu brytyjskiej niemożności. Ale daje oddech UE i czas na zajęcie się przez chwilę swoimi sprawami, a Theresie May oszczędza dalszych upokorzeń.

Zasadnicza linia konfliktu przebiegała między francuskim prezydentem a przewodniczącym Rady Europejskiej. Donald Tusk miesiąc temu wraz ze swoimi doradcami wpadł na pomysł długiego brexitu, nawet na kolejny rok. Miało to dać Brytyjczykom czas na zajęcie się swoją debatą, ale przede wszystkim miało chronić interesy UE, która od miesięcy wciągana jest w wewnątrzbrytyjski spór. Dla samego Tuska ważne było danie szansy na odwrócenie brexitu. Zyskał dla swojej idei silne poparcie wielu państw, umiarkowaną przychylność kilku, a także zgodę prowadzącej negocjacje Komisji Europejskiej.

Był tylko jeden problem: Emmanuel Macron. Francuski prezydent uważał, że trzeba utrzymywać presję na Londyn i żądać zakończenia brexitu do 22 maja, czyli daty wyznaczonej na poprzednim nadzwyczajnym szczycie UE. Jeśli Brytyjczycy nie zdążą z ratyfikacją, to po prostu muszą wyjść z UE bez porozumienia. Oficjalnie był to wybór taktyczny – Macron sądził, że tylko taka presja zmusi Izbę Gmin do działania. Ale niektórzy podejrzewali, że chodzi mu o zrealizowane odwiecznej francuskiej idei unii bez Londynu, który uważany jest w Paryżu za głównego hamulcowego integracji europejskiej. Macron argumentował, słusznie, że nie ma żadnego projektu politycznego w Wielkiej Brytanii, który uzasadniałby długie przedłużenie brexitu. I że UE nie może stać się na miesiące czy lata zakładnikiem wewnątrzbrytyjskiego sporu. Takie podejście niosło jednak ze sobą ogromne ryzyko chaotycznego brexitu, a tego właściwie wszyscy chcieli uniknąć.

Ostateczna decyzja o przedłużeniu do końca października, a więc w połowie drogi między 22 maja 2019 proponowanym przez Macrona a końcem marca 2020 postulowanym przez Tuska, jest prostym arytmetycznym kompromisem. Trudno się doszukiwać jakiejś wielkiej logiki w tej konkretnej dacie. Ale wielu liczy, że zmieni dynamikę w Wielkiej Brytanii i pozwoli na wzmocnienie sił antybrexitowych, szczególnie w sytuacji, gdy muszą się tam odbyć wybory do Parlamentu Europejskiego, które prawdopodobnie wygrają laburzyści. Ten kompromis nie rozwiązuje problemu: nikt nie ma pewności, że do końca października Brytyjczycy podejmą jakąś decyzję. Bruksela nie wyklucza nawet dalszych przedłużeń brexitu. Pozostaje zatem niepewność. Niektórzy woleliby przecięcie tego wrzodu, zapłacenie za to ceny jednorazowo i pójście w kierunku świetlanej przyszłości ścisłej integracji. Ale radykalne wyjaśnienie sytuacji i antagonizowanie partnerów nie jest po prostu w unijnym stylu.