Według Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) w ciągu roku przeciętnie przepracowujemy 1895 godzin. Spośród 37 uwzględnionych w tym zestawieniu nacji tylko sześć było bardziej pracowitych. Ale te dane są mało wiarygodne. Tyle pracowalibyśmy w ciągu roku, gdybyśmy nie chorowali, nie brali urlopów, nie świętowali. Faktycznie zaś dni wolnych od pracy jest w Polsce sporo. Według wyliczeń ekonomistów z IZA – think tanku zajmującego się badaniami rynku pracy – w 2016 r. pracowaliśmy średnio przez 1038 godzin, co sytuowało nas w ogonie 19 porównywanych w zestawieniu nacji.

W tygodniu, gdy faktycznie sumiennie pracujemy, średnio poświęcamy na to 38,7 godziny, aczkolwiek czas ten systematycznie się kurczy w ostatnich latach. W 2010 r. przeciętnie pracowaliśmy przez 40,3 godziny tygodniowo, a w 2002 r. przez 41,3 godziny. Część komentatorów wiąże to ze zmianą pokoleniową i bije na alarm, że młodzi ludzie nie chcą pracować. Być może. Ale zjawisko to jest też naturalną konsekwencją rozwoju gospodarczego. Przede wszystkim stajemy się coraz bardziej wydajni, co przekłada się na wzrost wynagrodzeń. Jeśli mamy taką możliwość – a pracodawcy coraz częściej ją zapewniają – możemy pracować mniej, aby uzyskać satysfakcjonujące zarobki. Patrząc zaś z perspektywy makroekonomicznej, im więcej osób pracuje – a w Polsce liczba pracujących systematycznie rośnie, choć ostatnio nieco wolniej – tym krócej może pracować każda z nich.

Na poziomie jednostkowym pracowitość to ważna cnota, ale o sukces gospodarczy łatwiej jest w kraju, w którym większość dorosłych pracuje relatywnie mało, niż tam, gdzie mniejszość pracuje bardzo dużo.