Inżynierowie potrafią zwykle liczyć, jednak gdy problemem są galopujące ceny materiałów i robocizny, a kosztorysy inwestorskie w ciągu roku od rozstrzygnięcia przetargu rosną o 20–30 proc., to budowy stają się nierentowne. Wydaje się, że to sytuacja opisywana dziś w artykule „Rzeczpospolitej"... Tymczasem nie tylko – przed niespełna dekadą właśnie w ten sposób rozpoczął się poważny kryzys w branży budowlanej w Polsce. I wiemy już, co było potem.

Gdy znajomy budowlaniec budował autostradę w 2008 r., inwestor obliczył pod koniec budowy, że projekt jest nierentowny na 150 mln zł. On akurat dokończył budowę, ale niektóre firmy zrywały, bo mniej straciły, płacąc milionowe kary umowne. Gdy wycofa się jedna firma budowlana, to urząd czy miasto będą pytać kolejną spółkę, która dała drugą najbardziej atrakcyjną ofertę. Trzeba też będzie waloryzować ofertę. Ale na jak długo wystarczy ta waloryzacja, gdy przeciągają się kolejne procedury – czas pokaże, być może wreszcie zrezygnuje inwestor, przepadną pieniądze i okazja do zbudowania drogi.

Paradoksalnie, to jednak kłopot nie tylko dla jednej spółki czy inwestora. Ciemną stroną kryzysu sprzed dekady było spychanie problemów z płatnościami na małe firmy. Budowlańcy z sektora MŚP opowiadali mi wielokrotnie, jak to się odbywało – duże firmy wykonywały prace – projekty dróg, czy instalacje gazu, rękami podwykonawców i potem świadomie doprowadzali ich do upadku, nie płacąc faktur. A budowlańcy musieli odprowadzić od tych faktur podatek. Tu nie było problemów z windykacją. Niektórzy z moich rozmówców spłacają długi do dziś. O wielu upadłościach dużych firm nikt nie słyszał, małe firmy budowlane czy projektowe padały jak muchy. Dziś muszą znowu uważać.