„Populistyczny rząd starał się nie zrażać skrajnie prawicowych wyborców (…) i stanął w obliczu sytuacji, w której większość informacji z Polski w dniu setnej rocznicy odzyskania niepodległości dotyczyłoby ekstremistów, a być może nawet aktów przemocy” – pisze amerykańska agencja AP (to źródło, z którego wiedzę o Polsce czerpie zapewne większość amerykańskich mediów).

"Niemal co roku oficjalna demonstracja skrajne prawicy doprowadzała do zamieszek. Jednego roku samochód telewizji TVN, uważanej za liberalną przez skrajną prawicę został podpalony, przystanki autobusowe były dewastowane, a liberalni kontrdemonstranci bici" – pisze „The Independent” w kontekście tegorocznego marszu, zaznaczając następnie, że to nie rząd, a prezydent Warszawy miała odwagę ratować obchody 100-lecia niepodległości.

„W ubiegłym roku marsz przyciągnął uwagę światowych mediów, ponieważ niektórzy z 60 tys. uczestników nieśli bannery z rasistowskimi i ksenofobicznymi hasłami, takimi jak ‘czysta krew, trzeźwy umysł’ czy ‘Europa będzie biała, albo bezludna’” – to Reuters.

A ambasada USA apeluje do obywateli Stanów mieszkających w Warszawie, by „nie rzucali się w oczy” 11 listopada, m.in. dlatego, że – tu cytat – „w poprzednich latach uczestnicy marszu nieśli ze sobą transparenty, rzucali racami i wznosili okrzyki wymierzone w rasowe, seksualne i religijne mniejszości”.

Oczywiście organizatorzy Marszu Niepodległości natychmiast odbiją piłeczkę. Wszyscy znamy argumenty o „lewackich mediach, które kole w oczy patriotyczny marsz Polaków”. Jeśli jednak wierzą, że tak właśnie wygląda świat, to tym bardziej powinni robić wszystko, aby nie stwarzać pretekstu do takiego kreślenia wizerunku odrodzonej Polski. Polski, która w czasie swojego złotego wieku była bastionem tolerancji i redutą wolności, a nie smutną krainą ludzi w kominiarkach, którzy nie mogą kochać ojczyzny bez zapalania rac i głośnego przedstawiania swoich poglądów dotyczących stosunku do islamu, komunistów czy tych Polaków, którzy myślą inaczej niż oni.

Nie, 11 listopada nigdy przez Warszawę nie przechodził marsz faszystów. Wierzę też, że zdecydowana większość uczestników Marszu Niepodległości naprawdę kocha Polskę i nie pojawia się w Warszawie tylko po to, by sobie pokrzyczeć i powdychać dym z rac. Ale w takim razie ta większość musi wyjaśnić mniejszości, że miłości do Polski nie trzeba się wstydzić – nie ma więc powodów, by ukrywać swoje oblicze pod kominiarką czy szalikiem. Ta większość musi wyjaśnić mniejszości, że gdy w Europie poglądy o dominującej roli koloru skóry i rasy były popularne, szybko okazało się, że biel skóry ma różne odcienie, co dla Polski oznaczało narodową tragedię na skalę nieznaną dotąd w naszej historii. Ta większość musi wreszcie powiedzieć odważnie „non possumus”, gdy usłyszy w dniu wielkiego narodowego święta okrzyki, które wyłączają z narodowej wspólnoty Polaków o innym kolorze skóry, wyznaniu, orientacji seksualnej czy poglądach politycznych. Bo jeśli tego nie zrobi – to ta większość jest zakładnikiem mniejszości.

To ważne nie tylko dlatego, że 11 listopada 2018 r. każdy mieszkaniec Rzeczypospolitej powinien cieszyć się radością Polaków. To ważne również dlatego, żeby AP, Reuters, „The Independent” napisały 12 listopada o Polakach, którzy pięknie uczcili swoją wielką rocznicę. I nie o usatysfakcjonowanie zachodnich mediów tu chodzi – ale o to, aby za ich pośrednictwem, do światowej opinii publicznej poszedł przekaz o Polsce, którą warto lubić. Bo choć jest podzielona na co dzień, to jednak łączy ją naprawdę piękna historia walki o wolność. O wolność, która jest ważniejsza od poglądów politycznych, koloru skóry czy tego, do kogo się modlimy.

A dlaczego to jest ważne? Choćby dlatego, że gdyby – odpukać – znów trzeba było umierać za Gdańsk, Kraków czy Warszawę, nikt nie wątpił, że warto to zrobić.