Kilka dni temu szyiccy (proirańscy) demonstranci zaatakowali amerykańską ambasadę w Bagdadzie. Amerykanie pozyskali równocześnie informacje, że w tym czasie przebywał w Bagdadzie irański mózg operacji specjalnych, dowódca elitarnej jednostki Gwardii Rewolucyjnej, gen. Kasem Sulejmani. Jego dalszą karierę przerwała rakieta wystrzelona z amerykańskiego drona. Sulejmani przez lata prowadził z Amerykanami niewypowiedzianą wojnę. Na tej wojnie więc zginął.
Niektórzy porównują to wydarzenie do zamachu na arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie w 1914 roku. Tamten incydent doprowadził do wybuchu I wojny światowej. Niektórzy zakładają więc, że ten doprowadzi do III wojny światowej.
Przeczytaj też: Polska może mieć do odegrania ważną rolę w irańskim kryzysie
Amerykanie mają traumatyczne doświadczenia w zakresie ochrony placówek dyplomatycznych. W 1980 roku zajęto ich ambasadę w Teheranie. Islamscy rewolucjoniści przetrzymywali wówczas ponad 50 Amerykanów przez 444 dni. W 2012 roku islamiści napadli na amerykański konsulat w Bengazi. Zginął amerykański ambasador wizytujący tę placówkę. W ostatnich latach zamachy bombowe dotknęły też placówek USA w Afryce.
Nie można się zatem dziwić, iż tym razem Amerykanie postanowili wykorzystać okazję i wyeliminować zagrożenie. Można oczywiście debatować i wydziwiać, czy to zgodne z prawem międzynarodowym. Czy przystoi demokratycznemu państwu. Terroryści nie działają zgodnie z prawem międzynarodowym. Gen. Sulejmani postępował w nieczysty sposób. Demokratyczne państwa nie mogą być bezbronne wobec terroryzmu. Czasem muszą odpowiedzieć pragmatycznie – w obronie naszych wartości.