Podczas pierwszej kampanii prezydenckiej Lecha Wałęsy, na jesieni 1990 roku, podczas ulubionych przez szefa NSZZ „S" wieców, powietrze było elektryczne. Atmosfera gęsta od oczekiwań, nadziei i wiary. Oto pojawiał się wspierany przez Porozumienie Centrum i... Kongres Liberalno-Demokratyczny (Jacek Merkel był szefem sztabu wyborczego) – mąż stanu, który jako pierwszy niekomunistyczny prezydent miał każdemu dać po 100 milionów i zapewniał: „Jestem mądry Waszą mądrością". Miłość przepełniała serca zgromadzonych. Wałęsa był faworytem i wygrał. Przebił Tadeusza Mazowieckiego charyzmą dzięki zbudowaniu elektoratu wierzącego: zagorzałych zwolenników, gotowych pójść za nim do urn wyborczych. Ówczesny, pierwszy solidarnościowy premier nie wszedł nawet do drugiej tury, ustępując działającemu w myśl czystych teorii spiskowych Stanowi Tymińskiemu. To była lekcja założycielska dla polskiej demokracji. Chłodną argumentacją wyborów się nie wygrywa. Jarosław Kaczyński, jeden z budujących wtedy pozycję Wałęsy, dobrze to zapamiętał.
Wszystko ma jednak swoją cenę. Polityczne zakochanie łatwo się odwraca i zamienia zagorzałych zwolenników w równie zagorzałych wrogów. Wałęsa zapłacił wysoką cenę za tamto rozkochiwanie w sobie wyborców – środowisko PC nie wybaczyło mu nigdy odrzucenia i tego, że ich potraktował jak natrętów. To stąd wzięły się wszelkie wysiłki umniejszenia pozycji byłego prezydenta i zaangażowanie apartu IPN w podważanie jego wizerunku. Wysiłki zakończone sukcesem.
Wzgardzona miłość groźna jest politycznie i prywatnie. Wie o tym każdy trybun ludowy. Poza tym cementuje możnych przeciwników, którzy – posiadając wspólnego wroga – skuteczniej niż kiedyś z nim walczą. Wałęsa najpierw stał się więc ofiarą jednej grupy swoich współpracowników – czyli środowiska dawnej Unii Demokratycznej, która wizerunkowo wygrała słynną „wojnę na górze", a potem braci Kaczyńskich, w szczególności Jarosława, który uczynił go w oczach wielu „agentem Bolkiem", niezależnie od historycznej racji, rzeczywistych grzechów czy prawdziwości dokumentów.
Ale Wałęsa nie był w najnowszej historii jedynym kochanym politykiem. Swoich miłośników doczekał się też Jarosław Kaczyński, zbierając wokół siebie liczne grono zakochanych bez pamięci polityków, ufających w mądrość prezesa bezgranicznie. Ten stan ducha przeniósł się także na część elektoratu, co objawia się w mediach społecznościowych, na ulicach, w kultywowaniu „religii smoleńskiej". To najmocniejsza skała, na której zbudowany jest PiS.
Donald Tusk wprost zwrócił się do uczuć wyborców, promując kilka lat temu swoja politykę miłości – i on także dorobił się wyznawców, choć chyba nie tak wielu. Ma za to sporo wyborców kierujących się politycznym i ekonomicznym interesem – co razem daje zdrową podstawę do istnienia w polskiej polityce. I co od lat psuje humor Grzegorzowi Schetynie.