Do La Masii, słynnej szkółki, gdzie Barcelona szlifuje swoje diamenty, trafił dość późno. Miał już 17 lat, z małej miejscowości Pobla de Segur ściągnięto go raczej, dmuchając na zimne. Nikt nie spodziewał się wielkiego talentu, widać było tylko serce do gry i ambicję, by ciągle być lepszym.
Do Barcelony przyszedł jako napastnik, gdy cofnięto go na obronę, nie zrezygnował z wycieczek w pole karne przeciwnika. Gra z pasją, nie symuluje. – Czasami mam wrażenie, że kręcę się w kółko w polu karnym, a wokół mnie biega pięciu Puyolów – opowiadał Gerard Pique.
Szacunku do ciężkiej pracy nauczył go ojciec – Josep, który cztery lata temu zginął w wypadku na budowie, gdzie prowadził koparkę. Carles z matką utrzymuje bardzo bliski kontakt, ale nauczył się już nie dzwonić do niej po meczach. Nawet, gdy chwalił się pucharem za wygranie Ligi Mistrzów, ona roztrzęsionym głosem pytała tylko, czy nic mu nie jest, bo wie, jaki ma styl gry.
Kibice mówią na niego Tarzan, Byk albo Serce Lwa. W La Masii udziela się jako wychowawca, przychodzi na zajęcia głównie po to, by wybić młodzianom z głowy bezproduktywne sztuczki. – Kiedy zobaczą, że jest na świecie facet, który potrafi to wszystko przewidzieć i zatrzymać ich w połowie zwodu, szukają innych dróg na zdobycie gola – mówił trener Barcelony Josep Guardiola.
Po sukcesach w poprzednim sezonie, gdy Barcelona wygrała wszystkie rozgrywki, w których wzięła udział, Guardiola z nazwiska wymienił tylko Pyuola. Powtarzał, że bez jego nieustępliwości nie byłoby ani gwiazdy Leo Messiego, ani Ikera Casillasa. Piłkarze Barcelony wspominali, jak kapitan poganiał ich do gry w 90. minucie, gdy wynik był już przesądzony. – Ten facet nie znosi przegrywać, a jeśli już przegra, to musi wiedzieć, że nie był w stanie dać z siebie więcej – tłumaczy Pique.
Do pierwszej drużyny w 1999 roku wprowadził go Louis van Gaal jako prawego obrońcę. Miał już 21 lat, a kiedy ktoś w Barcelonie debiutuje tak późno, to znaczy, że nie warto się nim przejmować.