Na takie wydarzenie czekaliśmy nie tylko przez dwa i pół roku przygotowań drużyny do Euro. Czekaliśmy znacznie dłużej. Reprezentacja Polski gra na nowym pięknym stadionie w Warszawie i patrzy na to cała Europa.
Kiedy w 2009 roku kończyliśmy eliminacje mundialu, przegrywając ze Słowacją 0:1 po samobójczym golu, przy padającym śniegu na Stadionie Śląskim, na który przyszło kilkuset widzów, to co dzieje się teraz, trudno było sobie nawet wyobrazić. Obudziliśmy się w innej rzeczywistości. Na treningi naszych rywali przychodzą dziesiątki tysięcy kibiców, Rosjan w drodze z lotniska witają oklaski, a większym zagrożeniem dla rasizmu wydaje się być sama obecność Johna Terry'ego w składzie reprezentacji Anglii niż jakieś zdarzenie na ulicach.
Euroentuzjazm jest młody, narodził się wtedy, gdy reprezentacja Polski przestała przegrywać. Dziwią się temu sami piłkarze. Pytają, co się stało, że po dwóch latach biczowania kibice i media nagle zaczęły ich głaskać. Franciszek Smuda jeszcze kilka miesięcy temu powtarzał, że myślał, iż to będzie Euro wszystkich Polaków, ale mocno się na tym oszukał. Teraz znowu wierzy, że nikt nie gwizdnie, gdy spiker wyczyta jego nazwisko, a może nawet dostanie owację i kredyt zaufania. Przynajmniej na 90 minut meczu z Grecją.
Trener mówi, że chociaż przed najważniejszymi meczami zazwyczaj nawet nie zmrużył oka, tym razem będzie spał snem sprawiedliwego. Podobno dlatego, że wreszcie ma spokój. Zrobił wszystko, co było można, i zbudował zespół, któremu ufa. - Wiem, że stać nas na osiągnięcie tego, co chcemy - tłumaczył.
Smuda budował na swój sposób. Na początek, nie wywoływany do tablicy, ogłosił #kilka zasad, które potem - gdy konsekwentnie je łamał - dziennikarze mu wypominali. Farbował lisy, bo zrozumiał, że cały świat stawia na naturalizowanych piłkarzy, zmieniał plany kadry z dnia na dzień, miał nie jeździć na komercyjne zgrupowania, a pojechał do Tajlandii. Wizerunek kadry pogorszył jeszcze odlot orłów z koszulek, na szczęście wróciły.