Rz: 36 proc. czytelników „Rzeczpospolitej" przyznaje, że w pracy od swoich przełożonych słyszą „bluzgi". Jak pani ocenia takie relacje?
Prof. Małgorzata Marcjanik: W polskiej tradycji jest przyjęte, że rozmówcy okazuje się nadzwyczajny wręcz szacunek. Nasz rozmówca powinien czuć, że jest osobą ważniejszą od nas. Dlatego kulturalne jest podkreślanie, że miło kogoś widzieć czy też proponowanie, by usiadł i podsuwanie mu krzesła. W dobrym tonie jest nieokazywanie dominacji. Używanie wulgaryzmów to po prostu wywyższanie się i zawsze świadczy o bardzo niskiej kulturze osobistej.
Dużo przeklinamy?
Po 1989 r. zaczęliśmy używać wulgaryzmów w miejscach publicznych: na ulicy, w parku, w lokalu. Wcześniej unikaliśmy tego poza domem. Dużo przeklinają szczególnie młodzi ludzie, którzy demokrację rozumieją jako nieograniczoną wolność. Bardzo często wypowiadane przez nich wulgaryzmy nie niosą ze sobą żadnych emocji, są zwykłymi przecinkami. Ludzie nie mają często świadomości, że słowa, których używają, są nadzwyczaj niestosowne.
Jeśli nie uważamy słów za wulgarne, to może one już takie nie są...