Nawet jeśli go mamy, z całą pewnością nie ogłosilibyśmy go teraz, gdy trwają negocjacje i nie znaleźliśmy się w miejscu, z którego nie ma odwrotu. John Kerry nie ogłosił jeszcze „poniosłem klęskę, wracam do domu". Wciąż zostało nam pięć miesięcy na rozmowy. Amerykanom też zależy na tym, by zakończyły się sukcesem, bo jeśli tak się nie stanie, oni również zawiozą tę porażkę do domu.
Nie obawia się pan, że Waszyngton po tym, jak podpisano umowę o zawieszeniu irańskiego programu atomowego i ma już swój wielki bliskowschodni sukces na koncie, nie będzie aż tak bardzo parł ku porozumieniu między Izraelem a Palestyńczykami?
Absolutnie nie. Jestem o tym przekonany.
Od 1 stycznia Unia Europejska zamyka kurek z funduszami, m.in. dla naukowców działających na terytoriach okupowanych. Oczekujecie kolejnych takich kroków?
Nie wzywaliśmy do międzynarodowych sankcji wobec Izraela ani do bojkotowania go. Z prostego powodu: nie było to uczciwe w czasie, gdy trwają negocjacje. Poza tym nie leży to w naszym interesie, bo gdy rozmowy się skończą, będziemy musieli żyć razem. Jest jednak zasadnicza różnica między Izraelem a terytoriami okupowanymi. Ponieważ zgodnie z prawem międzynarodowym osadnictwo jest nielegalne, tak samo nielegalne są wytwarzane tam produkty. Zależy nam na tym, by społeczność międzynarodowa wysłała czytelny sygnał, że uważa osadnictwo za nielegalne. Unijne sankcje dotyczące dotacji naukowych są właśnie takim sygnałem.
Chcecie, żeby było ich więcej?