– Pojawiła się iskierka nadziei, ale jeszcze bardzo dużo zostało do zrobienia – powiedziała po 17-godzinnych, morderczych negocjacjach w białoruskiej stolicy kanclerz Niemiec Angela Merkel.
Euforii nie ma, bo uzgodnione przez przywódców Niemiec, Francji, Rosji i Ukrainy porozumienie jest pełne pułapek. Zakłada, że do końca roku zostanie przyjęta nowa, ukraińska konstytucja, której fundamentem będzie decentralizacja kraju. Kijów ma też uzgodnić z separatystami specjalny status dla regionów donieckiego i ługańskiego. Kreml chce w ten sposób sparaliżować kraj i zapobiec jego integracji z Zachodem.
Prezydent Ukrainy zobowiązał się też do wznowienia wypłat pensji, emerytur i innych świadczeń dla mieszkańców terenów pod kontrolą separatystów. W zamian Ukraina ma później odzyskać kontrolę nad granicą między Rosją a Doniecką i Ługańską Republiką Ludową. Jednak ani jedno, ani drugie nie wydaje się realne. Podobnie jak przeprowadzenie w obu samozwańczych państewkach „wyborów zgodnych z ukraińskim prawem".
– Na Ukrainie nikt nie wierzy, że Putin dotrzyma słowa. Poroszenko podpisał ten dokument, aby zyskać na czasie – mówi „Rz" Ołeh Rybaczuk, były wicepremier Ukrainy.
Najtrudniejsze zobowiązania mają zostać wypełnione dopiero pod koniec roku. Ale już w niedzielę ma obowiązywać zawieszenie broni w Donbasie.
– Nie wiemy, czy ten plan się powiedzie, ale alternatywa była jasna: wojna totalna – przekonuje prezydent Francji François Hollande. A jego współpracownicy dodają: – Ukraińska armia nie mogła się obronić przed rosyjską ofensywą.
Zachód na razie uratował także Ukrainę przed inną katastrofą: finansową. Gdy ogłaszano porozumienie w Mińsku, w Brukseli szefowa MFW Christine Lagarde ujawniła nowy plan pomocy wart 17,5 mld dol. Bez tego kraj zapewne zbankrutowałby w ciągu kilku dni.