[b]Ukazał się drugi album pana i Mai. Czy grupa Pod Budą jeszcze istnieje?
Andrzej Sikorowski: [/b]Przez połowę życia grałem pod jej szyldem. Wciąż występujemy, jeśli tylko kontrahent jest w stanie sprostać naszym warunkom. Głównie jednak mam frajdę, sprawdzając się sam oraz występując z Majką. Przeżywam drugą młodość. Widzę, jak się wokalnie rozwija. Absorbuje uwagę nie tylko dlatego, że jest urodziwą blondynką. Musi udowodnić znacznie więcej niż inne wokalistki – że nie jest tylko córką swojego ojca.
[b] Pomiędzy ojcem a córką wytwarza się wyjątkowa relacja. Trzeba uważać, żeby nie zepsuć dziecka, a z siebie nie zrobić pantoflarza… [/b]
Córki bywają dla ojców kobietami idealnymi, bo są do nich bardziej podobne mentalnie niż żony, a dzięki kobiecej intuicji wiedzą, który guzik nacisnąć, żeby uruchomić właściwą reakcję tatusia. Wiele zależy od matki. Powinna być przeciwwagą dla ojcowskiej nadopiekuńczości. U nas dodatkowe znaczenie miało to, że Maja jest jedynaczką. Miałem poczucie winy, że wychowuję córkę z doskoku, bo ciągle byłem w trasie. Kiedy wracałem do domu, starałem się odrobić zaległości. Jednego dnia były kino, zoo, cyrk. Karnawał. Na szczęście Maja ma swój wewnętrzny kompas. Przez nasz dom przelewały się tłumy. Piło się alkohol w dużych ilościach, mięso latało w powietrzu, a moje dziecko przeklina tyle o ile, czasem wypije gin z tonikiem.
[b]Nie kwitnie kult ojca? [/b]