Czytając zapowiedzi koncertu Juliette Greco, można było odnieść wrażenie, że ich autorzy pisali o odległej historii. Ale czy można się dziwić, skoro artystka debiutowała 60 lat temu, a twórcy tekstów jej piosenek – Francoise Sagan, Francois Mauriac czy Albert Camus – to pisarze, którzy dawno temu przestali fascynować czytelników?
Nazwano ją muzą egzystencjalistów – to ich czołowy przedstawiciel Jean-Paul Sartre zwrócił uwagę na jej talent w kabarecie Tabou w paryskiej dzielnicy Saint-German de Prés, miejscu spotkań artystów lat 40. ubiegłego stulecia. Egzystencjaliści sporo jej zawdzięczają, bo za sprawą Juliette Greco ten nurt filozoficzno-literacki stał się cząstką kultury popularnej. Ale też przebojem „La belle vie”, w którym śpiewała, że żyjemy jak więźniowie, niczym zwierzęta w klatkach, dobrze trafiała w ówczesne nastroje.
Nie wszystkie jej piosenki miały tak pesymistyczny wydźwięk. W „Si tu t’imagines” namawiała: korzystajcie z życia, dziewczyny, bo przecież czas ucieka! I znalazła tysiące naśladowczyń nie tylko na paryskich ulicach: ubranych w czarne swetry, z długimi prostymi włosami i tak jak ona zbuntowanych i wyzwolonych.
Dzięki niej rozkwitł nurt francuskiej piosenki poetyckiej, śpiewanej głosem niewielkim, o charakterystycznym matowym brzmieniu, zarówno w kobiecym, jak i męskim wydaniu. Gdy w 1961 r. Juliette Greco po raz pierwszy przyjechała do Warszawy, Sala Kongresowa była zapełniona do ostatniego miejsca przez kilka wieczorów.
Zyskawszy światową sławę, zmieniła nieco estradowy wizerunek. Przez operację plastyczną skorygowała wygląd nosa, podcięła włosy, sweter zamieniła na czarną obcisłą suknię. Nie zmienił się sposób interpretacji, reflektor nadal oświetlał przede wszystkim jej ręce, ich ruchem przekazywała treść piosenek. Lucjan Kydryński napisał w książce „Życie wśród gwiazd”, że nigdy nie opracowywała tych gestów przed lustrem, rodziły się one podświadomie podczas koncertu.