Petrykowski, niegdyś wyróżniająca się osobowość warszawskiego plastycznego środowiska, zmarł pięć lat temu. W tragicznych okolicznościach. Czy można było mu pomóc? Jemu i Lidii Serafin, żonie artysty, także wybitnej malarce?
Myślę, że nie było dla nich ratunku. Nie chodzi o wsparcie finansowe, choćby się przydało. Problem był w narastającej depresji. Uzasadnionej. A na rozpacz nie ma lekarstwa.
Jak zawsze w przypadku szczerej, nienaciąganej twórczości stany duszy odzwierciedlają się w dokonaniach. W DAP przedstawiona została drobna część dorobku Petrykowskiego, jednak nawet na tej podstawie można zrekonstruować wewnętrzną biografię artysty.
Rocznik 1940, a więc z pokolenia pamiętającego – choć z perspektywy dziecka – wojnę. Studiował na warszawskiej ASP w latach 60. On i jego koledzy z uczelni, współtwórcy młodego plastycznego ruchu, uważali abstrakcję za przeżytek. Szukali własnych form ekspresji. Odświeżyli figurację.
Janusz Petrykowski – co widać na wystawie – zaczynał od realizmu. Ale już w latach 70. wykreował własny styl. Drapieżny, jednocześnie bajkowy. Malował fantastyczno-metaforyczne sceny (jak wspomniane „Błękitne nosorożce”), martwe natury, wyimaginowane ptaki, portrety żony. Trochę kubizował, usztywniał kontur. Monumentalizował.