Jestem opolaninem, pierwsze festiwale oglądałem mając pięć lat. Pamiętam młodą Ewę Demarczyk i Wojciecha Młynarskiego. Jak przez mgłę, ale pamiętam. Potem był Marek Grechuta — wiecznie rozpromieniony. I Jonasz Kofta — szalony, z rozwianym włosem, ze swoją muzą Jagą. Kiedy napisał musical „Kompot”, brałem w nim udział. Dawał świetne rady. Czasami mocne. Mówił, co mu się nie podoba, co jest płaskie, nieprzemyślane. Ale kiedy pochwalił - to było coś. Gdy mu zaśpiewałem „Popołudnie” wzruszył się. Przy „Femme fatale” śmiał się. To były dla mnie największe nagrody.
[b]A Grechuta? [/b]
Znałem go słabiej. Po wspólnym występie z Krysią Jandą poszliśmy wszyscy do mnie na kolację. Wiele o Marku opowiadała mi jego żona i muza, Danuta. Był taki moment, że zwątpił w śpiewanie, wspominał o architekturze, którą rzucił dla muzyki. Danusia powiedziała wtedy: ależ Marku, ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Po dwóch dniach przyszedł z tekstem szlagieru. Z Jonaszem zdarzyła się podobna historia. Dostał od Włodzimierza Nahornego muzykę z tytułem „Jej portret”. Ale pomysł na tekst nie przychodził. W końcu poradził się żony: Jaga, co ja mam napisać? Usłyszał: a czy ty wiesz naprawdę, jaka jestem? Zdziwił się. No to masz piosenkę - dodała.
[b] Debiutował pan w Sopocie mając 16 lat. Jak pan ocenia dzisiejsze festiwale piosenki? [/b]
Na każdym jest z pewnością kilka ciekawych wydarzeń, ale to, że konkurują ze sobą sprawia, że trudno powiedzieć, który jest najważniejszy. Nominalnie TVN-u. Jednak widz ma prawo czuć się zagubiony. Właśnie na festiwalach, widać że brakuje pomysłu na młodzież. Tylko Maria Peszek i Gaba Kulka umieją kreować się samodzielnie. Imprezy muzyczne na antenie tracą również dlatego, że zajmują się głównie zarabianiem na sms-ach. A kiedy telewidz otrzymuje coś wartościowego, jak koncert piosenek Czesława Niemena, emitowana jest reklama kiełbasy.