Baszar Asad nie przebierał w słowach w swoim pierwszym od siedmiu miesięcy wywiadzie dla zachodnich mediów. W rozmowie z dziennikarzem brytyjskiego „Sunday Telegraph" ostrzegł, że jakakolwiek interwencja zbrojna przeciwko jego reżimowi doprowadzi do kryzysu w całym regionie. – Mój kraj to nie Egipt, Tunezja czy Libia – powiedział, nawiązując do państw arabskich, w których rewolucje doprowadziły do obalenia dyktatur. – Syria jest spoiwem Bliskiego Wschodu, jeśli zaczniecie się bawić na jej terenie, wywołacie trzęsienie ziemi.
– Asad chce przestraszyć Zachód, to oczywiste – przekonuje w rozmowie z „Rz" Joshua Landis, dyrektor Ośrodka Studiów Bliskowschodnich na Uniwersytecie Oklahomy. – Z jednej strony wie, że może liczyć na to, iż Rosja i Chiny zawetują w Radzie Bezpieczeństwa ONZ każdą antysyryjską rezolucję, ale z drugiej zdaje sobie sprawę, że jest coraz bardziej bezbronny wobec tego, co moim zdaniem prędzej czy później nastąpi.
Według Landisa, jednego z wybitnych znawców regionu, Baszar Asad wcale nie obawia się zaangażowania Zachodu w stylu libijskim. – Gołym okiem widać, że ani USA, ani Unia Europejska nie palą się do otwartej wojny na Bliskim Wschodzie. Syryjski prezydent bardziej się boi, że Zachód czy jego arabscy sojusznicy zaczną po cichu zbroić rebeliantów.
Syria jest krajem bardzo zróżnicowanym religijnie i etnicznie. Baszar Asad wciąż cieszy się poparciem licznych grup, które wzbogaciły się za rządów jego i jego ojca. Popierają go także mniejszości etniczne, które boją się dominacji sunnitów. Landis: – To wszystko sprawia, że otwarte zaangażowanie się Zachodu w wojnę jest mało prawdopodobne.
Wywiad syryjskiego przywódcy zbiega się w czasie z kolejnymi informacjami o krwawych zamieszkach w kraju. W mieście Homs, które od marca jest centrum antyrządowych zamieszek, wojsko znów otworzyło ogień do demonstrantów. Według opozycji zginęło około 40 osób, w tym 17 żołnierzy. Nie sposób potwierdzić tych danych, bo Homs jest zamknięte dla zachodnich dziennikarzy.