Reklama

Jak Trump układa Bliski Wschód? „Wszystko rozbija się o państwo palestyńskie”

Donalda Trumpa poza Ameryką najbardziej interesuje Bliski Wschód. Stamtąd chce ściągnąć najwięcej pieniędzy – od monarchii znad Zatoki Perskiej. Tam też najchętniej wydaje amerykańskie pieniądze – na pomoc Izraelowi.

Publikacja: 18.07.2025 06:00

Ostatnio, podczas trzeciej wizyty w ciągu ledwie sześciu miesięcy, Donald Trump przyjmował izraelski

Ostatnio, podczas trzeciej wizyty w ciągu ledwie sześciu miesięcy, Donald Trump przyjmował izraelskiego premiera Beniamina Netanjahu wyjątkowo długo i nie ograniczył się do występów z nim w Gabinecie Owalnym. Delegacje obu krajów omawiały ważne sprawy przy obiedzie w rzadziej wykorzystywanym Błękitnym Pokoju

Foto: Al Drago/Bloomberg

Prezydent Stanów Zjednoczonych dużo mówi, dużo zapowiada, dużo obiecuje, rzuca wiele gróźb. W polityce, jak w życiu, ważne są jednak nie słowa, lecz czyny. Donald Trump werbalnie nie czuje się niczym ograniczony, jest jak stand-uper, który za wszelką cenę chce przyciągnąć uwagę, jak trzeba, to naruszając reguły, łamiąc tabu.

Reklama
Reklama

A czyny Trumpa dowodzą, że nie ma na świecie istotniejszego dla niego zagranicznego przywódcy niż premier Izraela Beniamin Netanjahu. Z nim w ciągu pół roku urzędowania spotkał się w Białym Domu już trzykrotnie. Zawsze go w jakiś sposób wyróżniając. Netanjahu był pierwszym zagranicznym przywódcą przyjętym przez Trumpa, zaraz po inauguracji. Potem Netanjahu pierwszy dostał zaproszenie po zapowiedzi przez amerykańskiego prezydenta nałożenia wysokich ceł na wiele państw świata, w tym, co ciekawe, także na Izrael. Ostatnio, podczas trzeciej wizyty w ciągu ledwie sześciu miesięcy, przyjmował izraelskiego premiera wyjątkowo długo i nie ograniczył się do występów z nim w Gabinecie Owalnym, delegacje obu krajów omawiały ważne sprawy przy obiedzie w rzadziej wykorzystywanym Błękitnym Pokoju (również o owalnym kształcie).

Czytaj więcej

Trump odkrył, że Putin go zwodzi. Czy po ultimatum dla Rosji czeka nas przełom?

Donald Trump liczy na wielkie pieniądze od Kataru i Zjednoczonych Emiratów Arabskich

Czyny dowodzą też, że największe interesy Donald Trump zamierza robić z bogatymi krajami Zatoki Perskiej. Tam udał się z pierwszą wizytą zagraniczną, nie licząc wyjazdu do Rzymu na pogrzeb papieża Franciszka. Ten kierunek obrał też na początku pierwszej kadencji, w maju 2017 roku. Teraz, również w połowie maja, poza Arabią Saudyjską, odwiedził jeszcze Katar i Zjednoczone Emiraty Arabskie. I w każdym kraju obwieszczał, że nikt nie podpisywał umów na tak wielkie sumy. Wszystko było rekordowe i historyczne, w tym porozumienie z Saudyjczykami na dostawę broni i najnowszych technologii militarnych za prawie 142 mld dolarów. Cały plon podróży Biały Dom oszacował na 2 biliony dolarów, eksperci raczej nie mogli się aż tylu doliczyć. A niektórzy porównywali dotyczące Arabii Saudyjskiej zapowiedzi Donalda Trumpa z pierwszej kadencji z rzeczywistymi zakupami i inwestycjami. Miały sięgnąć 450 mld dolarów, a sięgnęły – według cytowanego przez brytyjską BBC raportu Tima Callena dla Arab Gulf States Institute – 300 mld dolarów. To i tak gigantyczna suma.

Reklama
Reklama

Nic dziwnego, że wizja nowych interesów z Saudyjczykami, a także z Katarczykami i Emiratczykami, skłoniła Trumpa do odwiedzenia Bliskiego Wschodu przed innymi regionami świata i to z ominięciem najbliższego sojusznika, Izraela. Beniamin Netanjahu pozostał na chwilę odrzucony, bo nie godzi się na tworzenie państwa palestyńskiego.

Jedno się bowiem Trumpowi nie udało, a ściślej nie udało się Ameryce, bo podobny plan realizował i poprzedni prezydent Joe Biden. Te wielkie porozumienia z Rijadem, dające mu dostęp do najnowocześniejszych technologii i gwarancje bezpieczeństwa, miały się łączyć z normalizacją stosunków między Arabią Saudyjską, najważniejszym sunnickim krajem arabskim, a Izraelem. Ale Saudyjczycy podtrzymują warunek państwa dla Palestyńczyków. I, przynajmniej oficjalnie, wyjątkowo ostro krytykują izraelską operację militarną w Strefie Gazy. Nie unikają terminu „ludobójstwo”.

Gdyby tak wpływowy kraj jak Arabia Saudyjska nawiązał normalne stosunki z Izraelem, zapewne uczyniłoby to i wiele innych państw arabskich i muzułmańskich, może nie tylko w regionie Bliskiego Wschodu. Byłby to inny Bliski Wschód i inny świat sunnicki.

Nie jest jasne, jakie miejsce w nim miałby zajmować Iran, regionalne mocarstwo szyickie, postrzegane jako zagrożenie przez wielu sunnitów. I szczególnie – przez Izrael. Trump ma swoistą obsesję na temat Iranu, którą podsycały doniesienia o planach zabicia go przez irańskich agentów w czasie ubiegłorocznej kampanii wyborczej.

Reklama
Reklama

Od początku tej kadencji Iran dawał mu dwie opcje: albo świetlana przyszłość (uczynienie Iranu znowu wielkim), albo obrócenie w gruzy. Pod koniec czerwca, zniechęcony buńczuczną postawą Teheranu w czasie negocjacji o nowym porozumieniu jądrowym, wybrał tę drugą, ale w wersji light. Wsparł Izraelczyków w atakach na Iran, wysłał amerykańskie samoloty z gigantycznymi bombami, które spadły na instalacje nuklearne, ale Islamska Republika nie obróciła się w gruzy. Została upokorzona, ale z czasem może się otrząsnąć.

Izrael ma narzędzia, aby naciskać na Donalda Trumpa. Ale nie zawsze działają 

Przemeblowywanie Bliskiego Wschodu tak, by Izrael czuł się w nim bezpieczniejszy, a interesy korzystne dla Ameryki kwitły jeszcze bujniej, Donald Trump zaczął podczas pierwszej kadencji. Doprowadził w 2020 roku do normalizacji stosunków Izraela ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, Bahrajnem i Marokiem (ważną rolę odegrała w tej sprawie konferencja bliskowschodnia w Warszawie w 2019 roku). Wcześniej Izrael utrzymywał stosunki dyplomatyczne tylko z dwoma państwami arabskimi – Egiptem i Jordanią.

Saudyjczycy byli obecni na szczycie w Warszawie, ale nie zdecydowali się w następnym roku na ostateczny krok wobec Izraela, wciąż upominając się o Palestyńczyków. Kilka lat później byli już tego blisko, ale plany pokrzyżował wielki atak terrorystyczny Hamasu 7 października 2023 roku i rozpoczęta zaraz po nim wojna w Strefie Gazy.

Porozumienia Izraela z ZEA, Bahrajnem, Marokiem, a także wciąż nieratyfikowane z grzęznącym w wojnie domowej Sudanem, noszą nazwę Abrahamowych.

Trump nie zrezygnował z dołączania do Porozumień Abrahamowych innych krajów arabskich. Izrael też o tym wspomina, izraelski minister spraw zagranicznych Gideon Saar mówił pod koniec czerwca w tym kontekście o sąsiadach – Libanie oraz Syrii pod nowym przywództwem Ahmada asz-Szary. Padają i nazwy innych krajów, ale one czekają na decyzję Arabii Saudyjskiej.

– Asz-Szara nie może teraz podpisać Porozumienia Abrahamowego, przewidującego całkowitą normalizację. Byłoby to dla niego zbyt niebezpieczne, nie panuje nad całym terytorium Syrii, ma małą armię, nie potrafi obronić granic, ma na głowie radykałów. Może się natomiast zdecydować na umowę o bezpieczeństwie z Izraelem, podobnie może zrobić Liban – mówi „Plusowi Minusowi” Said Sadek, czołowy politolog egipski, wykładowca prywatnego uniwersytetu w Aleksandrii.

Reklama
Reklama

Dla syryjskich przywódców trudnym problemem są Wzgórza Golan, które Izrael okupuje od prawie sześciu dekad, a ostatnio nawet rozszerza kontrolę na pogranicznych syryjskich terenach. Dla Ahmada asz-Szary to dodatkowo strony rodzinne, na tyle ważne, że nawiązał do nich w swoim pseudonimie wojennym – Abu Mohamed al-Dżawlani (lepiej widać to w wersji stosowanej w angielskich publikacjach – Al-Golani).

Dr Sadek podkreśla, że jeżeli Arabia Saudyjska zdecyduje się na Porozumienie Abrahamowe, to za nią pójdą nawet takie państwa jak Algieria, która przedstawia się jako „Mekka oporu w świecie arabskim i Afryce”. – Wszystko rozbija się o państwo palestyńskie. Jeżeli ono powstanie, nie ma powodu, by nie mieć stosunków z Izraelem. Problem polega na tym, że nie tylko Netanjahu i jego radykalni koalicjanci tego nie chcą, ale dla państwa palestyńskiego nie ma też odpowiedniego poparcia w społeczeństwie izraelskim – dodaje.

Według badań amerykańskiego ośrodka Pew, które przeprowadzono w lutym i marcu 2025 r., tylko 21 proc. obywateli Izraela uważa, że państwo palestyńskie to dobre rozwiązanie (gwarantujące pokojowe współistnienie z Izraelem). To najgorszy wynik w historii badań na ten temat, w 2013 roku takie zdanie miało bowiem 50 proc.

Swoje debaty o nowym podejściu do Izraela przeszły też inne kraje arabskie, w tym Libia. Nadżla Mankusz, szefowa dyplomacji w jednym z dwóch rywalizujących libijskich rządów (tego cieszącego się uznaniem międzynarodowym) spotkała się nawet potajemnie w 2023 roku z izraelskim ministrem Elim Cohenem. Gdy Izraelczyk ujawnił spotkanie i nazwał je „pierwszym krokiem” ku normalizacji, Mankusz straciła stanowisko.

Wielkie emocje sprawa izraelska wywołuje w bardzo propalestyńskiej Tunezji. Zaraz po obaleniu dyktatora Zina al-Abidina Ben Alego (doszło do tego w 2011 roku) część polityków chciała wpisać do konstytucji zakaz nawiązywania stosunków z Izraelem. Dwa lata temu posłowie przegłosowali zakaz jakichkolwiek kontaktów, w tym biznesowych, z Izraelem, ale nieoczekiwanie sprzeciwił się temu prezydent, a tak naprawdę nowy dyktator, Kais Saied, choć chętnie posługuje się on antyizraelską retoryką. Uznano to za efekt amerykańskich nacisków. – Nie mamy nic przeciwko istnieniu państwa izraelskiego. Ale nigdy nie nawiążemy stosunków, jeżeli Izrael nie zakończy okupacji terytoriów palestyńskich. Nie jesteśmy państwem zagrożonym upadkiem, a tylko takie teraz mogą być gotowe do Porozumień Abrahamowych. Choć i one niekoniecznie – mówi „Plusowi Minusowi” Abd ar-Rauf Unajes, emerytowany dyplomata, pierwszy szef MSZ Tunezji po upadku Ben Alego. „Państwa zagrożone upadkiem” to np. Liban i Libia.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

Czy Donald Trump jest największym szkodnikiem w historii prezydentów USA?

Donald Trump na nieustanne problemy z Iranem 

Iran pod wodzą ajatollahów nazywa Izrael „syjonistycznym reżimem” czy „małym Szatanem” (duży to Ameryka), nieraz groził „wymazaniem go z mapy”. Najwyższy przywódca Ali Chamenei ćwierć wieku temu wspominał o konieczności usunięcia tego „raka” Bliskiego Wschodu.

Beniamin Netanjahu od kilkunastu lat głosił, że Iran jest bliski posiadania bomby atomowej, którą może użyć przeciwko Izraelowi. I walczył jak lew, by Zachód nie godził się na zniesienie sankcji w zamian za wstrzymanie programu nuklearnego przez Iran. Za Baracka Obamy, w 2015 roku, doszło jednak do podpisania porozumienia nuklearnego, znanego pod angielskim skrótem JCPOA. Trzy lata później Donald Trump wycofał z niego USA, co oznaczało upadek JCPOA.

Niedługo po rozpoczęciu drugiej kadencji Trump nieoczekiwanie zdecydował się na negocjacje w sprawie nowego porozumienia z Iranem, które izraelskiemu premierowi niebezpiecznie przypominało JCPOA. Bo jak się wydawało, Amerykanie nie naciskają na całkowite pozbycie się przez Iran programu nuklearnego, dają szansę na zachowanie uranu o niskim poziomie wzbogacenia (około 3,7 proc.), który wystarcza do celów cywilnych. W każdym razie amerykańscy negocjatorzy wypowiadali się niespójnie, raz mówili, że chodzi o to, by Iran nie mógł wyprodukować bomby atomowej, a innym razem, że w ogóle nie może samodzielnie wzbogacać uranu, nawet na niskim poziomie.

Skończyło się na wojnie dwunastodniowej rozpoczętej 13 czerwca, którą Izrael zaskoczył Iran i prawie cały świat. 22 czerwca dołączyły do niej Stany Zjednoczone, czyniąc z niej pierwszą wojnę Donalda Trumpa. Powstaje pytanie, czy Trump w pełni koordynował działania z Netanjahu? Czy nie poinformował przed amerykańskim atakiem Irańczyków, po to, by ich kraj nie obrócił się w gruzy, a nawet w całości nie stracił instalacji nuklearnych?

Reklama
Reklama

– Nie sądzę, żeby Trump ostrzegał Irańczyków, by pochowali najcenniejsze elementy swojego programu atomowego. Zapowiadał możliwy atak za dwa tygodnie, a w rzeczywistości Izrael rozpoczął go dwa dni później. W ten sposób pomógł Izraelowi uśpić czujność Irańczyków. Nikt nie wie, co się stało z 408 kilogramami uranu wzbogaconego do 60 proc., prawdopodobnie są gdzieś w gruzach zbombardowanych przez Amerykanów ośrodków w Natanz, Isfahanie i Fordo. Zresztą bezpieczne przeniesienie w inne miejsce tak wzbogaconego uranu wymagałoby wielu dni. Natomiast rodzajem przygotowanego teatru była irańska odpowiedź, czyli atak na amerykańską bazę w Katarze. Amerykanie o nim wcześniej wiedzieli i nic nie zrobili, żeby dać Irańczykom satysfakcję, że dokonali odwetu – mówi „Plusowi Minusowi” Josi Melman, izraelski dziennikarz krytycznego wobec rządu Netanjahu dziennika „Haarec”, autor książek o bezpieczeństwie, służbach specjalnych i Iranie.

Pojawia się też pytanie, czy wymarzone przez Trumpa przemeblowanie Bliskiego Wschodu obejmuje zmianę władz w Iranie, na proamerykańskie i proizraelskie. Czy decydując się na bombardowania liczył na upadek ajatollahów? Chyba liczył na to Netanjahu, który po izraelskim ataku na Iran, przemówił do narodu irańskiego – po angielsku, ale wplątując też kilka słów perskich. W tym „azadi”, czyli wolność, którą „dzielni Irańczycy” mogą teraz osiągnąć, bo represyjny reżim, dzięki Izraelowi, nigdy nie był tak słaby. – Nie walczymy z wami – mówił do Irańczyków i powołał się na starożytne czasy przyjaźni między narodem żydowskim i perskim.

Ważni przedstawiciele administracji Trumpa zapewniali po amerykańskich nalotach, że ich celem nie jest obalanie. Ale zaraz potem sam prezydent opublikował tajemniczy wpis na swoim portalu Truth Social: „Jeżeli obecny reżim nie jest w stanie uczynić Iranu znowu wielkim, to dlaczego nie mogłoby tam dojść do zmiany reżimu?”.

Na jaki? Na emigracji działają trzy główne grupy przeciwników ajatollahów. Są to wspierani od kilkunastu lat przez USA, a wcześniej uznawani za terrorystów, Mudżahedini Ludowi (występujący teraz pod nazwą Narodowa Rada Irańskiego Oporu), komuniści z silnej w przeszłości partii Tudeh oraz zwolennicy Rezy Pahlawiego, syna obalonego w 1979 r. szaha w czasie rewolucji islamskiej. Mudżahedini Ludowi i otoczenie Pahlawiego przystaliby na całkowitą zmianę polityki Iranu wobec USA i Izraela. Syn szaha w przeddzień ataku na ojczyznę wydał nawet córkę za amerykańskiego Żyda, co niektórzy uznali za symbol nadchodzącego pojednania. Problem polega na tym, że żadna z tych grup nie ma odpowiedniego poparcia w Iranie. Teoretycznie najsilniejsi Mudżahedini Ludowi, łączący islamizm z ideami komunistycznymi, wciąż kojarzą się ze zdradą – poparli Irak Saddama Husajna, który wytoczył Iranowi wyjątkowo krwawą wojnę (trwała w latach 1980-1988). – Netanjahu jest zbyt racjonalny, by wierzyć, że można wymusić zmianę władz. Do niej zazwyczaj dochodzi w wyniku podziału w elitach. A Izrael atakował Korpus Strażników Rewolucji, który jest też związany z programem nuklearnym, atakował obiekty nuklearne, sławne więzienie, ale nie armię, z wyjątkiem szefa sztabu. Nie da się całkowicie zlikwidować programu nuklearnego bez zmiany reżimu, ale trudno ze zmiany reżimu uczynić cel strategiczny, jest ona nieprzewidywalna – mówi „Plusowi Minusowi” prof. Hillel Frisch, politolog z bliskiego izraelskiemu rządowi think tanku Jerozolimski Instytut Strategii i Bezpieczeństwa (JISS).

Reklama
Reklama

Prof. Frisch uważa, że Trump zakazał Netanjahu zabicia najwyższego przywódcy Islamskiej Republiki, Alego Chamaneiego, podkreślając jednocześnie publicznie, że wiadomo, gdzie on się ukrywa. Zdaniem politologa z JISS Izraelczycy powinni zabić ajatollaha, co nie oznaczałoby zapewne obalenia reżimu, ale bardzo utrudniłoby mu działanie. – Chamenei podejmuje najważniejsze decyzje od ponad 35 lat – tłumaczy.

Polskę powinna bardzo interesować sytuacja na Bliskim Wschodzie. Możemy oberwać rykoszetem

W polityce bliskowschodniej Donald Trump nie przejmuje się prawem międzynarodowym. To powinno niepokoić, ale przywódców zachodnich to zazwyczaj nie niepokoi. Na przykład kanclerz Niemiec Friedrich Merz uznał, że nie można krytykować Stanów Zjednoczonych za atak na Iran, a Izraelowi wręcz za to dziękował, mówiąc, że „wykonał za nas brudną robotę”.

Iran ma opresyjny, współpracujący z Rosją reżim, ale wszczynanie przeciwko niemu wojny prewencyjnej budzi poważne wątpliwości. Odważniejsi w ocenie są byli politycy. Ekspremier Szwecji Carl Bildt stwierdził, że nie było bliskiego czasowo zagrożenia ataku ze strony Iranu, dlatego bombardowanie go było pogwałceniem prawa międzynarodowego.

– Użycie siły zamiast kierowania się prawem międzynarodowym – komentuje amerykańską politykę zagraniczną, zwłaszcza tę prowadzoną na Bliskim Wschodzie, były szef tunezyjskiej dyplomacji Abd ar-Rauf Unajes, dodając, że Trump wyprzedził w tej kwestii poprzedników: – Zniszczył podstawy Karty Narodów Zjednoczonych.

Unajes wyraża poglądy wielu Arabów, a szerzej – Globalnego Południa. Ma to znaczenie także dla nas, żyjących w pobliżu Rosji. Bliskowschodnie działania Trumpa utrudniają czy wręcz uniemożliwiają przekonywanie wielu krajów Globalnego Południa do tego, by inaczej spojrzały na najważniejszą dla nas wojnę na Ukrainie, do innego spojrzenia na imperialną Rosję.
Problemem dla Polaków jest też właściwie bezwarunkowe wsparcie amerykańskiego prezydenta dla tego, co Izrael robi w Strefie Gazy. I tego, co jeszcze zamierza zrobić. Dodałem „właściwie”, bo Trump czasem próbuje naciskać na Netanjahu, by skończył wojnę w Strefie Gazy. Czyni to zwłaszcza wtedy, gdy nawet proizraelscy politycy jego Partii Republikańskiej nie mogą już wytrzymać kadrów z zabitymi palestyńskimi dziećmi czy tłumem wychudzonych ludzi, którzy walczą o miskę ryżu w punktach rozdziału pomocy humanitarnej.

Ale to rzadkie wyjątki. Trump co prawda nie rozpowszechnia już przedstawionego kilka miesięcy temu pomysłu utworzenia ze Strefy Gazy bliskowschodniej Riwiery, w której nie będzie miejsca dla Palestyńczyków. Ale nie reaguje, gdy swoją wizję przyszłej Gazy przedstawiają politycy izraelscy. Nie chodzi tylko o skrajnych nacjonalistów i rasistów z rządu Netanjahu, takich jak minister finansów Bezalel Smotrich, który wspiera czystki etniczne i całkowite zniszczenie Strefy Gazy, tak by nie pozostał tam kamień na kamieniu.

Czytaj więcej

Jerzy Haszczyński: Trump kontra Iran. Król NATO zrobi wszystko dla Izraela

Ostatnio najaktywniejszym wizjonerem stał się Israel Katz, minister obrony z partii Likud premiera Netanjahu, oficjalnie nie tak radykalnej. Katz na swoim koncie w portalu X przedstawił z dumą zdjęcie obróconego w gruzy gazańskiego miasta i napisał: „Nie ma już schronienia dla terrorystów”. Jest też autorem projektu stworzenia na gruzach Rafah „humanitarnego miasta”, najpierw dla 600 tys. Palestyńczyków (z około 2,2 mln w całej Strefie). Potem ma być ich parę razy więcej, w namiotach i kontenerach. Jak tam raz się znajdą, po odpowiedniej kontroli, to już nie wyjdą. Chyba, że wyemigrują, do czego będą skłaniani. „Humanitarne miasto” – to przykład języka, jakim posługuje się teraz izraelski mainstream. Podobnie jak „dobrowolna emigracja” palestyńskich cywilów.

Sugestie przyjmowania wielu tysięcy uchodźców z Gazy przez państwa, które litują się nad Palestyńczykami, padały z izraelskiego mainstreamu już parę tygodni po wielkim ataku z 7 października 2023 r. To wyraźne ostrzeżenia dla Europy. I dylemat – znowu Europa miałaby zapłacić cenę za to, co Ameryka wspiera na Bliskiem Wschodzie?

Ameryka, nie tylko za kadencji Trumpa, podobne próby były też za Bidena, nie pozwala rozliczać Izraela za wojnę w Gazie. Tamtejszymi zbrodniami wojennymi zajmują się haskie sądy – Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK) i Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości (MTS). MTK wydał pod koniec 2024 roku nakaz aresztowania Netanjahu, a MTS od stycznia 2024 roku rozpatruje sprawę wniesioną przez RPA o naruszenie przez Izrael konwencji o zapobieganiu i karaniu zbrodni ludobójstwa.

Reakcja Ameryki? Sankcje na MTK nałożone zaraz po objęciu urzędu przez Trumpa „za bezprawne i bezpodstawne działania” wobec bliskiego sojusznika, Izraela. Prezydent USA miał też nakazać Microsoftowi, by odłączył od poczty elektronicznej prokuratora MTK Karima Khana, o czym w maju napisała amerykańska agencja Associated Press (szefowie koncernu potem zaprzeczyli, jakoby mieli coś z tym wspólnego, choć nie wyjaśnili, dlaczego do czasowego odłączenia doszło).

Międzynarodowe instytucje wymiaru sprawiedliwości są ważne szczególnie dla małych i średnich krajów. Jeżeli sankcje na nie nakładają Stany Zjednoczone, to jak ci mniejsi mają wierzyć w rozliczenie zbrodniarzy z ich regionów, z Władimirem Putinem na czele, za którym również Międzynarodowy Trybunał Karny wydał (w 2023 r.) nakaz aresztowania.

Prezydent Stanów Zjednoczonych dużo mówi, dużo zapowiada, dużo obiecuje, rzuca wiele gróźb. W polityce, jak w życiu, ważne są jednak nie słowa, lecz czyny. Donald Trump werbalnie nie czuje się niczym ograniczony, jest jak stand-uper, który za wszelką cenę chce przyciągnąć uwagę, jak trzeba, to naruszając reguły, łamiąc tabu.

A czyny Trumpa dowodzą, że nie ma na świecie istotniejszego dla niego zagranicznego przywódcy niż premier Izraela Beniamin Netanjahu. Z nim w ciągu pół roku urzędowania spotkał się w Białym Domu już trzykrotnie. Zawsze go w jakiś sposób wyróżniając. Netanjahu był pierwszym zagranicznym przywódcą przyjętym przez Trumpa, zaraz po inauguracji. Potem Netanjahu pierwszy dostał zaproszenie po zapowiedzi przez amerykańskiego prezydenta nałożenia wysokich ceł na wiele państw świata, w tym, co ciekawe, także na Izrael. Ostatnio, podczas trzeciej wizyty w ciągu ledwie sześciu miesięcy, przyjmował izraelskiego premiera wyjątkowo długo i nie ograniczył się do występów z nim w Gabinecie Owalnym, delegacje obu krajów omawiały ważne sprawy przy obiedzie w rzadziej wykorzystywanym Błękitnym Pokoju (również o owalnym kształcie).

Pozostało jeszcze 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Największa herezja biskupa Meringa
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Chłopcy z wystawy „Nasi chłopcy” wcale nie są naszymi chłopcami
Plus Minus
Kataryna: Jarosław Kaczyński niby krytykuje Grzegorza Brauna, ale obrywają inni
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Grok, czyli eksperyment, który ujawnił prawdę
Materiał Promocyjny
Sprzedaż motocykli mocno się rozpędza
Plus Minus
Czy Donald Trump jest największym szkodnikiem w historii prezydentów USA?
Reklama
Reklama