Korespondencja z Charkowa
– No, to nas znów wpuścili w maliny – westchnął holenderski Jan Ciszewski 38 lat temu, gdy Gerd Mueller wbijał w finale mistrzostw świata w RFN gola na 2:1. Dla wielu Holendrów z tamtego pokolenia to jest najsłynniejsze zdanie, jakie kiedykolwiek usłyszeli w telewizji. O przegranym finale powstawały tam wiersze, opłakujące „matkę wszystkich porażek", i to, że „my byliśmy najlepsi, ale oni byli lepsi".
Niektórzy mówią, że w tych pięciu wyrazach o wpuszczaniu w maliny (po niderlandzku to brzmiało: „Zijn we er nog ingetuind") można zawrzeć całą historię holendersko-niemieckich zaszłości. Od sentymentu do wielkiego sąsiada przez szok, gdy ten sąsiad najechał kraj podczas drugiej wojny światowej – nie odwdzięczając się za to, że w Holandii mógł się ukryć przed odpowiedzialnością za wywołanie pierwszej wojny Kaiser Wilhelm II – aż po wojny futbolowe, gdy Holendrów doprowadzali do łez Kaiser Beckenbauer, Bomber Mueller, ten straszny Lothar Matthaeus i ten śmieszny Rudi Voeller.
Lecą rowery
Nie ma dla Holendra piękniejszego zwycięstwa w futbolu niż to nad Niemcami. W drugą stronę to aż tak mocno nie działa. Ale Holendrzy tak długo Niemców zaczepiali, aż ci zaczęli się odpłacać i dziś przed i po każdym spotkaniu obie strony okładają się złośliwościami, ogrywając tę wojnę choćby w reklamach.
Jak w tej słynnej zakładów bukmacherskich, w której pod galerią zdjęć zapłakanych niemieckich kibiców jest podpis po holendersku: „A nie byłoby jeszcze przyjemniej, jakbyś miał z tego jakieś pieniądze?". Na samych złośliwościach nie zawsze się kończy. W powojennych czasach zamieszki na granicy holendersko-niemieckiej wybuchały tylko z powodu futbolu. I była tylko jedna parada w Amsterdamie, która dorównała tej na cześć wyzwolenia w 1945 r.