Cele do ataku były znane od dawna: stadiony i okolice stref kibica w Poznaniu i Gdańsku, choć podjazdy wypuścili też w inne rejony. Tam, gdzie się pojawili, momentalnie robiło się zielono.
Pokolorowali na chwilę Bydgoszcz, w której mieszkali, ożywili Warszawę, dotarli też do Krakowa i Wrocławia. Każdy by sobie życzył takiego najazdu: śmiechu, śpiewu i koloru. Dzięki nim strefy kibica tętniły życiem, a zachowywali się bardzo dobrze, może tylko trochę głośno.
Polacy powinni ich zrozumieć lepiej niż ktokolwiek inny. Chłopcy w zielonych koszulkach, jak mówią i śpiewają na każdym kroku o swoich piłkarzach, ostatnio nie mieli najlepszej passy. Grali w Korei Płd. i Japonii dziesięć lat temu, gdzie kibicom trudno było dotrzeć, a potem słuch o nich zaginął.
– Dla naszego pokolenia to pierwsza okazja, żeby kibicować na wielkim turnieju, bo dziesięć lat temu byliśmy zbyt mali – mówi Stephen Farrell z Dublina, który spędził w Polsce kilka dni. Muszą nacieszyć się za wszystkie czasy, bo następna wielka impreza znów jest daleko – w Brazylii – a Irlandia w grupie eliminacyjnej ma m.in. Niemców i Szwedów. O awans będzie ciężko. Trzeba było śpiewać i cieszyć się w Polsce, choć tylko przez trzy mecze, bo Chorwacja, Hiszpania i Włochy na boisku okazały się bezlitosne.
Za to na trybunach rządzili Irlandczycy. W drodze na stadion, w tramwaju, Włosi jeszcze mieli szanse. Intonowali „Fratelli Italia", cmokali na dziewczyny, śpiewali „Polska biało-czerwoni". Razem z Irlandczykami podśmiewali się z Trapattoniego: „O Trapattoni, kiedyś byłeś Włochem, ale teraz jesteś Irlandczykiem".