Kryzys na Ukrainie się nie skończył. Wydarzenia ostatnich dni dowodzą, że stłumione po wejściu w życie rozejmu walki mogą w każdym momencie się nasilić. Wciąż trwa ostrzał Doniecka, a dane wywiadowcze wskazują na koncentrację oddziałów separatystów w okolicach Mariupola. W trwałość zawieszenia broni nikt, może poza kilkoma europejskimi stolicami, na poważnie nie wierzy. Ale nawet jeśli miałoby się to okazać prawdą, samo istnienie dwóch dozbrajanych przez Rosjan samozwańczych republik na wschód od Kijowa stanowi zagrożenie wojenne. Nikt normalny tej wojny nie chce. Zwłaszcza tu, w tak potwornie dotkniętej zniszczeniami wojennymi Polsce, kibicujemy tym, którzy zabiegają o pokój na Ukrainie. Jednak nie można żyć złudzeniami. Tam trwa wojna i perspektywa jej zakończenia wciąż się oddala. Wiedzą o tym świetnie Ukraińcy. Powoli zdajemy sobie sprawę i my. W mniejszym stopniu rozumie to Zachód, któremu się wydaje, że powstrzymać Putina może tylko kapitulacja legalnych władz w Kijowie. To dlatego sprawa ukraińska nie ma w Unii dostatecznego wsparcia, to dlatego – o czym głośno mówią Ukraińcy – istnieje niezapisane, choć faktyczne, embargo na broń dla Ukrainy. A bez broni walczyć się nie da.
– Jeśli władze w Kijowie sygnalizują potrzebę pozyskania broni z Zachodu – mówi „Rzeczpospolitej" Andrzej Wilk z Ośrodka Studiów Wschodnich – to niemal wyłącznie po to, by zagraniczny sprzęt pokazać społeczeństwu w dowód, że Europa i świat nie pozostawiły Ukrainy samej sobie. Ukraińscy żołnierze mają wciąż czym walczyć, ale brakuje im morale i powoli tracą wiarę, że europejskie symbole i gwarancje solidarności, w imię których protestował Majdan, są cokolwiek warte. Z ust wspierających ich zachodnich polityków usłyszeli wiele zapewnień; dziś mają prawo sądzić, że było to pustosłowie. Rola Polski i jej odpowiedzialność za los Kijowa jest wyjątkowa. Od początku protestów prezentowaliśmy się jako adwokat Ukrainy. To właśnie z Warszawy szły najgłośniejsze słowa zachęty i poparcia dla zachodnich aspiracji Kijowa. To nas, Polaków, było nad Dnieprem najwięcej. Dziś w grze o ukraińską wolność i pokój Warszawa się nie liczy. Putin chce rozmawiać tylko z mocnymi, z Francją i Niemcami. Warszawa, mimo że sąsiaduje ze stronami konfliktu, jest omijana. Niestety, przyjęliśmy tę rolę. Nie podejmujemy żadnej liczącej się aktywności, nawet wspierać musimy po cichu, bo każde głośno wypowiedziane zdanie o wsparciu militarnym Ukrainy pachnie zdradą polskich interesów. A jakie są polskie interesy? Tu wątpliwości już nie ma. Bezpieczeństwo naszej wschodniej granicy. A za nią demokratyczne, modernizujące się proeuropejskie państwo. Nie będzie go bez wsparcia z Zachodu. Bez zachodniej, także polskiej broni. Mamy zasoby broni, której potrzebują Ukraińcy. Potrzeba tylko politycznej woli, by zacząć ją dostarczać. Problem jednak w tym, że jej nie ma. Polskie elity rzekomo kierują się w tej sprawie rozsądkiem, ale tak naprawdę strachem przed Putinem. Boimy się go drażnić, zapominając, że prezydent Rosji liczy się tylko z silnymi. Boimy się być silni. To wbrew racji stanu. Nie wiemy, ile ta wojna jeszcze potrwa. Nie mamy o niej pełnej wiedzy. Nie wiemy, czy za jej eskalacją stoi Kreml, czy na naszych oczach realizuje się jeszcze gorszy scenariusz – konflikt wyrwał się spod wszelkiej kontroli i nabrał własnej dynamiki. Niezależnie jednak od scenariusza Ukraina, by przetrwać, potrzebuje broni. Zachód z Polską na czele winien podjąć dostawy. Warto, by w tej sprawie porozumiały się przynajmniej nasze elity. Warto, by Warszawa ośmieliła innych, bo na tym polu nie powinniśmy być sami.