Nudną jak flaki z olejem Dodę z odsłoniętymi udami, Lady Pank z Januszem Panasewiczem skazanym na karę 13 tysięcy grzywny za rzucenie butelką w fotoreporterkę (sąd nie dał wiary, że był trzeźwy), Tomasza Kammela, który sprawia wrażenie, jakby mieszkał w gabinecie luster, Beatę Kozidrak w skórzanym wdzianku ala późny enerdówek, wreszcie Monikę Richardson, która popularność programu „Europa da się lubić” musi okupić prowadzeniem intelektualnych rozmów z Dodą.
Nazwaliśmy to szumnie koncertem Polaków dla Polaków na emigracji. A skoro organizatorem tej promocyjnej hucpy był wielki bank, to i ja dorzucę swoje trzy grosze. Londyńska impreza, nazwana nie wiedzieć czemu festiwalem, nie była warta funta (słownie: jednego) kłaków.
Oglądając popisy rodzimych gwiazd w Wembley Arena myślałem tylko o jednym. Że zapadłbym się pod ziemię ze wstydu, gdyby przyszło mi usiąść na widowni obok grupki Anglików. Jak im odpowiedzieć na pytanie: czy nie ma w Polsce ambitnych zespołów, które nie odgrzewają starych kotletów rodem z PRL? Są, tyle że nie stoją za nimi branżowe układy, bankietowe koterie i miliony drinków wysączonych wspólnie z przedstawicielami firm fonograficznych.
Są, ale nie są na topie ustalonym przez kilku facetów bez gustu, mających tyle wspólnego z muzyką, ile wyciąg z konta z zapisem nutowym. Są, ale nie mają przyszłości. Bo przyszłość na polskim rynku muzycznym rysuje się tak, jak w zwiastunach nowego programu Polsatu „Fabryka gwiazd”, w którym młodzi zdolni wokaliści będą zdobywać zawodowe szlify.
Jeden z prowadzących show Maciej Rock zwraca się do uczestnika: „Nazywasz się Piotr Dymała. A my tu zamykamy facetów i dziewczyny w jednym domu, rozumiesz, he he, Dymała, rozumiesz, he he...”. A tamten tylko kiwnął głową i rzekł: „Tak. Ale pomimo tego, że mam tak fajne nazwisko, to sądzę, że nic przyjemnego mnie w tym programie nie spotka”. Oj, żebyście sobie, kolego Dymała, nie wykrakali.