Anderson (na zdjęciu), jako młodzieniec pochodzący z zacnej rodziny, nie marzył o dostatnim życiu. Po ukończeniu prestiżowej uczelni wyjechał do Indii, by tam zasmakować prawdziwego życia. Szybko jednak okazało się, że nawet tam pieniądze bywają przydatne. Wrócił do Wielkiej Brytanii bez pomysłu na to, co robić dalej. I wtedy pomógł mu brat, który pracował w londyńskim City i zaproponował pomoc w załatwieniu pracy.
– Pomyślałem: „Popracuję w City pięć lat, odłożę trzysta tysięcy funtów, a potem będę mógł robić, co zechcę” – wspomina Geraint.
Wszystko po to, by zarobić na przyszłą niezależność i wrócić do dawnego życia. Mając 23 lata dostał pracę w holenderskim banku inwestycyjnym. Nic nie wiedział o branży energetycznej, którą miał się zajmować. – Chodziło o to, by klienci nam zaufali, bo wtedy wybiorą nasz bank, a my będziemy dostawać 0,2 proc. od każdej transakcji – wspomina Anderson. – Z każdego miliona funtów, który przechodził przez bank, zostawało w nim 2 tysiące.
Szybko okazało się, że jest niezwykle utalentowany w tej dziedzinie. Wkrótce zarabiał bajońskie kwoty i zmieniał miejsca pracy kuszony coraz wyższym wynagrodzeniem. Nieobce mu też było wieczorno-nocne życie, w którym królowały kobiety, kokaina i inne „uciechy”. – W naszej rodzinie nie przywiązujemy szczególnej wagi do pieniędzy – komentuje jego ojciec. – Sądzę, że w związku Gerainta z City było coś faustowskiego. On też zaprzedał duszę diabłu.
Coraz większe ryzyko wpadki i coraz ciemniejsze interesy – na czym polegały, szczegółowo opowiada film Stephena Lamby’ego. Ale przyszła chwila, gdy młody Anderson zaczął odczuwać wyrzuty sumienia, a to jest w City zakazane. Koleżanka ze studiów, pracująca w londyńskim dzienniku, zaproponowała mu pisanie o prawdziwym charakterze jego pracy. Anonimowo. Zgodził się. Pisał pod pseudonimem „Chłopiec z City”. – Obnażałem to, co w nim najgorsze: handel poufnymi informacjami, rozsiewanie plotek, uchylanie się od płacenia podatków, chciwość i nieumiarkowanie – wylicza Geraint i wyjaśnia, że od samego początku pracy w City nękało go „lewicowo-chrześcijańsko-hipisowskie poczucie winy”.