Przypomnienie tego filmu zbiegło się z zabawnym epizodem. Na Salonie24 pewien lewicowy bloger napisał jeden z najgłupszych tekstów, jakie czytałem w życiu. Ogłosił, że już w liceum uważał „Wesele" za grafomanię, ale zła pani od polskiego nie pozwalała mu tak myśleć. A teraz woli Gombrowicza oraz inne „Wesele" – Smarzowskiego.
Pan ten, żywe potwierdzenie tezy o pułapkach demokratyzacji debaty, wie tyle, że stare jest złe, a nowe dobre. Gombrowicza zaczerpnął zapewne z gawęd Palikota. Jego idol (Gombrowicz, nie Palikot) szczerze by się uśmiał z podobnych mądrości.
Ale problem istnieje, takich wypowiedzi będzie coraz więcej. Nawet dla współczesnych „Wesele" było zbyt trudne – nie rozumieli go podobno grający w premierowym przedstawieniu z 1901 r. aktorzy, a publiczność była zmieszana.
Stanisław Wyspiański naszpikował je aluzjami, które nie zawsze rozumie się od razu, niektóre trudno czytać bez komentarza, cóż więc mówić o oglądaniu. Nie zmienia to faktu, że jest to sztuka o czymś – poszarpany film Wajdy pokazuje może lepiej niż jakakolwiek inscenizacja teatralna jej siłę. Przypadkowe, nieomal sitcomowe obserwacje typowe dla takich tłumnych alkoholowych imprez przemieszane są z potężną, również polityczną metaforą. Tylko że to wszystko opowiedziano wierszem. Toteż trzeba zaakceptować logikę poezji.
Pojawia się pytanie, po co robić to dzisiaj? Pomimo całego swego życiowego pragmatyzmu Wajda na początku lat 70. mógł prezentować ten dramat jako aktualny – naród był w opresji może większej niż zabory z przełomu wieków. Romantyzm i postromantyzm Młodej Polski bardzo pasowały do PRL, nawet młodzież wkuwająca ten kanon w szkołach jakoś to przeczuwała. Teraz ten efekt znika.