Znajomi i przyjaciele rozmawiają z Tadeuszem Konwickim w ważnych dla niego miejscach: Andrzej Łapicki w kawiarni wydawnictwa Czytelnik, Stanisław Bereś i Tadeusz Lubelski w kawiarni Nowy Świat, Adam Michnik w warszawskiej Sali Kongresowej, a autor filmu w Domu Pracy Twórczej w Oborach.
– Muszę panu wyznać: właściwie nigdy nie byłem zawodowym literatem, pisarzem, jak się mówi pięknie – zwierza się Konwicki Andermanowi. – Nie miałem biurka, maszyny do pisania, notatek. Nie siadałem o 9 rano do pracy. Pisanie było u mnie aktem spontanicznym.
Przyznaje, że podobało mu się, kiedy Kazimierz Kutz nazwał go emigrantem. – Bo jestem cały czas w drodze, ciągle w pośpiechu. Nawet gdy siedzę przez tydzień w domu – zauważa.
Zapytany o swoje silne związki z rodzinnym Wilnem, opisuje je jako miasto o XIX-wiecznym klimacie z romantyczną aurą. Pamięta, że jako nastolatek uczęszczał na komplety z Marią Janion, przyszłą wybitną znawczynią polskiego romantyzmu. Do Polski przyjechał w 1944 roku na fałszywych papierach, by walczyć w partyzantce. Po wojnie miał nawet pomysł, by wstąpić do seminarium duchownego. Potem jednak – jak wspomina – trzeba było szybko oswoić się z socjalistyczną rzeczywistością. Na przełomie lat 40. i 50. na pewien czas stał się jednym z głównych literatów i publicystów socrealistycznych – tzw. pryszczatym.
Przez długi czas czuł się z tym źle – mówi w filmie. Ale już w latach 70. jego „Mała Apokalipsa” i „Kompleks polski” mogły się ukazać tylko w wydawnictwach drugiego obiegu. Dziś już nie pisze. – Bo jesteśmy wolni. Nie czuję się odpowiedzialny – wyjaśnia krótko.