Łzy to naturalna część igrzysk, jak pięć olimpijskich kół. Ale gdy płacze czterech wielkich jak dęby wioślarzy, coś każe odwrócić wzrok. Cztery lata temu na greckim torze Schinias Adam Korol, Marek Kolbowicz, Sławomir Kruszkowski i Adam Bronikowski przegrali marzenia. Sami tak nazwali to, co stało się w olimpijskim finale. Zajęci walką o srebro z Czechami nie zauważyli znakomicie finiszujących Ukraińców. Na metr przed metą polska czwórka podwójna (podwójna, bo każdy z zawodników ma w tej łodzi po dwa wiosła) była jeszcze na trzecim miejscu. Przegrała brąz o niespełna 10 centymetrów. O szerokość dłoni, na dystansie dwóch kilometrów.
Przyjechali do Aten jako dwukrotni medaliści mistrzostw świata, mogli się przygotowywać do startu w spokoju, bo całą uwagę skupiali na sobie broniący olimpijskiego złota Robert Sycz i Tomasz Kucharski. Tym bardziej bolała porażka. Schodząc z toru, wiedzieli już, że to koniec pływania w takim składzie. Każdemu z nich przeszło przez głowę, że może też koniec wiosłowania w ogóle, ale to było chwilowe. Zrezygnował tylko Bronikowski, który najpierw pływał w jedynce, potem został dyrektorem w AZS AWF Warszawa. Jako drugi odpadł z tej osady Kruszkowski, jedzie do Pekinu jako członek ósemki.
Korol i Kolbowicz, przyjaciele od lat (startowali już w igrzyskach w Atlancie w 1996 roku), zostali w czwórce. Razem z trenerami dobrali do niej dwóch młodych, Michała Jelińskiego i Konrada Wasielewskiego. I okazało się, że po tych zmianach czwórka na medal zmieniła się w czwórkę na złoto. W najlepszą wioślarską osadę ostatnich lat, która od 2005 zdobyła trzy razy z rzędu mistrzostwo świata, przez trzy lata była niepokonana.
Dopiero tej wiosny przegrała dwa wyścigi – skończyła je na drugim i trzecim miejscu. Takich seryjnych zwycięzców jak oni bardzo polskiemu sportowi brakowało. Zwłaszcza po tym, jak meta chodu w Atenach stała się również metą kariery Roberta Korzeniowskiego, a w kwalifikacjach do Pekinu pogubili się Sycz i Kucharski.
Korol to szlakowy, on siedzi w łodzi na pierwszym miejscu (czyli na metę wjeżdża ostatni) i dyktuje tempo wiosłowania, ale liderem jest Kolbowicz. Najsilniejszy psychicznie, potrafiący zmobilizować kolegów. Młodzi muszą się jak najlepiej dostosować do tempa starszych. Taka osada to równanie z czterema niewiadomymi. Nie wystarczy do niej wstawić najlepszych wioślarzy w kraju. Przegrywaliby z czwórką przeciętnych, ale lepiej zgranych. Na tym polega alchemia wioślarstwa.