Era po narodzeniu Chrystusa. Cały świat jest podbity przez superprodukcje z Hollywood. Cały? Nie! Jedna, jedyna Francja, zamieszkana przez nieugiętych Galów, wciąż stawia opór najeźdźcom...
Tak zapewne zacząłby swój tekst Rene Goscinny, autor komiksów o Asteriksie, gdyby zamiast przygód dzielnego wojownika chciał opisać sytuację panującą przez lata w światowej kinematografii. Amerykanie mieli Myszkę Miki, symbol imperium Walta Disneya, ukochaną maskotkę dzieci i dorosłych. Jednak w 1959 roku na łamach komiksowego pisma „Pilote” pojawił się przekorny Asterix, któremu żadna potęga imperialna nie była straszna. Od czasu do czasu bał się jedynie – jak każdy rodowity Gal – że niebo spadnie mu na głowę.
Zwykle po spożyciu napoju magicznego wraz ze swym wyrośniętym kumplem Obeliksem prał rzymskich legionistów. A podczas niezliczonych podróży po świecie pomagał tym, których Rzym zniewolił, co doprowadzało do furii Juliusza Cezara. Asterix drażnił go jeszcze bardziej, nazywając imperatora lekceważąco – Julkiem.
W przygodach Gala zawarta była dowcipna aluzja do sytuacji europejskiej kultury osaczonej przez amerykańską. Ale cykl komiksów o Asteriksie, oprócz doraźnej satyry, stanowił wyrafinowaną grę z czytelnikiem pełną cytatów, nawiązań do kultury popularnej. Ośmieszał również francuski szowinizm, regionalne stereotypy. Nic dziwnego, że w tej wielopoziomowej konstrukcji każdy czytelnik – bez względu na wiek – odnalazł coś dla siebie.
Tego fenomenu nie mogło przegapić kino. Najpierw zaczęły powstawać filmy rysunkowe, a później fabuły z aktorami. „Asterix na olimpiadzie” jest już trzecią ekranizacją przygód Asteriksa, po tym jak mały Gal o wielkim sercu walczył z cesarzem Rzymu w „Asterix i Obelix kontra Cezar” i pomagał królowej Egiptu w „Misji Kleopatra”. Tym razem stanął w szranki z Brutusem na arenie olimpijskiej starożytnej Grecji.