Burzliwą historię jednego z najsłynniejszych muzycznych festiwali opowiada w pełnometrażowym dokumencie „Glastonbury” (2006) reżyser Julien Temple. Film jest fascynującą kroniką wydarzeń – wykorzystano w nim ogromną ilość materiałów archiwalnych, również prywatnych, amatorskich, nakręconych przez uczestników i pokazujących tę mniej oficjalną, często niecenzuralną, stronę Glastonbury. Rolę narratora pełni Michael Eavis – pomysłodawca i organizator festiwalu, niegdyś farmer i właściciel posiadłości, na której odbywa się impreza.
Przez prawie 40 lat Glastonbury zmieniało się, niekoniecznie na lepsze. Tak uważają najstarsi weterani. Wygląda na to, że impreza, która narodziła się spontanicznie pod hasłami miłości, wolności i anarchii, tradycyjnie oprotestowywana za nieobyczajne zachowanie uczestników i narkotyki, została wzięta w karby. Teren otoczono murem, który dzień i noc patrolują ochroniarze. Poprawiła się organizacja, jest bezpieczniej – jak na większości masowych imprez. Ale wiele osób narzeka: – To ugładzona karykatura dawnego Glastonbury.
Jednak festiwal wciąż przyciąga tłumy. Do Glastonbury chce jechać każdy szanujący się fan, obecnie liczbę gości szacuje się na kilkaset tysięcy. Dla muzyków występ na jednej z kilkudziesięciu scen to ważne wydarzenie, często nobilitacja. Formuła jest dostatecznie szeroka, żeby pomieścić najróżniejsze rodzaje muzyki rockowej i alternatywnej. Fenomen Glastonbury określa się krótko trzema słowami: błoto, muzyka, szaleństwo. Imprezie sprzyjają ponoć dobre wibracje, których dopatrzyli się w latach 70. hippisi. Nie oni pierwsi. Od wieków miejsce słynie z niesamowitych opowieści i legend o grobie króla Artura, św. Graalu, który tu miał zostać ukryty, a nawet wizycie Jezusa.
24 czerwca rusza kolejna edycja festiwalu. Tym, którzy nie lubią błota i dalekich podróży, polecam dokument Juliena Temple. Po dwóch godzinach poczują się jak festiwalowi weterani. Zmęczeni, ale zadowoleni.
[i]Glastonbury