Premiera spektaklu odbyła się 19 czerwca 2001 roku w Lyonie, ale kamera towarzyszyła choreografowi i jego tancerzom już kilka miesięcy wcześniej, kiedy rozpoczynali próby w siedzibie swojego teatru w Lozannie. Maurice Béjart tolerował obecność ekipy filmowej, ale jej nie pomagał. Oszczędny w słowach, bardziej zamknięty w sobie niż wylewny, sprawiał wrażenie człowieka zmęczonego. Na żadną z prób nie przynosił notatek, bo, jak mówił, scenariusz ma zawsze w głowie.
– Najważniejsze jest uchwycenie ruchu i gestu – zauważa w filmie. – To, co wymyślone, zapisane na kartce – nie jest autentyczne. Balet bywa muzyką, opowieścią, historią rzeźby lub hołdem oddanym ukochanej osobie. Wystarczy mieć punkt wyjścia i potem się go trzymać. Reszta nie jest ważna.
Bohaterem realizowanego spektaklu było światło, bo jak wyjaśniał reżyser – od zawsze fascynował go ten problem. – Spływa strumień światła, od tego zaczynamy – instruuje tancerzy na próbie. – Musicie sunąć lekko, jak jeden organizm.
Kiedy nie rozumieją, czego Béjart oczekuje, staje obok nich i pokazuje ruch. Chwali oszczędnie. Czasem sam szuka odpowiedniego gestu. – Gdy nie potrafię znaleźć właściwego ruchu – patrzę w lustro. Ono mi pomaga. Sala prób to kolejny rodzaj światła: lustra, przestrzeń, kostiumy. Tam naprawdę czuję, że żyję. Nie czuję bólu, wieku. Znikają wszelkie problemy. Jest tylko czyste światło.
Chociaż nieustannie poszukuje, wie precyzyjnie, do jakiego efektu dąży. Spotkanie z kostiumografem to nie tyle wspólna narada nad plastycznym kształtem widowiska, ale również wyraz konkretnych oczekiwań reżysera. Na konferencji prasowej promującej „Lumi?re”, Béjart cierpliwie odpowiada na pytania dziennikarzy. Wyjaśnia, że łatwiej mu tworzyć na zamówienie, bo wtedy, paradoksalnie, czuje większą wolność. – Nie uważam się za twórcę – mówi. – On tworzy coś z niczego. Ja robię coś z czegoś. Porządkuję. Pomagam moim tancerzom otworzyć się, ale niczego nie tworzę. Jestem wyłącznie akuszerem. Zostałem choreografem, bo tylko na tym się znam.