Po prasowych wypowiedziach reżysera i szefa Teatru Wierszalin można się było spodziewać, że nowe odczytanie "Klątwy", powstałe po 14 latach od poprzedniej inscenizacji, będzie obrazoburcze i pociągnie za sobą lawinę protestów. Jeśli miałoby to nastąpić, to – jak bywało z innymi przedstawieniami Wierszalina – głównie ze strony osób, które przedstawienia nie obejrzą.
Sobotnia premiera uzmysłowiła, że w tragedii Stanisława Wyspiańskiego nadal tkwią olbrzymie możliwości interpretacyjne, choć spektakl nie niesie bluźnierczych treści i nie łamie żadnych tabu.
Historię, która pod koniec XIX wieku wydarzyła się w podtarnowskiej wsi Gręboszów, usłyszał Wyspiański z ust żony Teofili Spytkówny. Wiejska gromada winą za klęskę suszy obarczyła młodą służącą na plebanii żyjącą w grzesznym związku z księdzem. Dwójkę ich małych dzieci zaszczuta nieszczęśnica wrzuciła w obłędzie w ogień.
Sztuka zainspirowana tymi wydarzeniami została opublikowana w prowadzonym przez Stanisława Przybyszewskiego "Życiu" – 15 sierpnia 1899 r., a więc w święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. W obliczu tego faktu wszelkie dzisiejsze próby łamania tabu za pomocą "Klątwy" muszą się wydać niewinne. Jeśli Tomaszuk czymś bulwersuje, to śmiałością formalnych rozwiązań.
W jego "Klątwie" mamy do czynienia przede wszystkim z ludzką słabością. Ksiądz (Dariusz Zakrzewski) uległ pokusie ciała, łamiąc dogmat celibatu i żyjąc w śmiertelnym grzechu z Młodą (Katarzyna Siergiej). Nie czuje w sobie siły do noszenia sutanny, w którą de facto ubrała go zaborcza Matka (Edyta Łukasiewicz-Lisowska).