Przedstawienie Macieja Pieprzycy, oparte na światowym przeboju autora m.in. „Boskiej”, trafia w sedno problemów związanych z dzisiejszymi mediami – coraz bardziej przerażającego zacierania się granic między sztuką i rozrywką a życiem. Pokazuje kariery ludzi przeciętnych, słabych, którzy wybili się na pierwszy plan, sprzedając swoją prywatność i manipulując prywatnością innych.
„Rodzinny show” rozpoczyna się sceną drastycznego przekroczenia. Do domu Coogana, byłego prezentera teleturniejów, wkrada się z kamerą mężczyzna (Cezary Kosiński). W kuchni o poranku natrafia na niego syn gwiazdora. Kwestia zachowania intymności staje na ostrzu noża: obecność w reality show jest dla Coogana być albo nie być medialnej kariery, która załamała się przed laty. Ostatnią szansą powrotu na szklany ekran. Wyboru muszą dokonać syn, który występuje w reklamach chrupek, i żona, która zrezygnowała z sukcesów na estradzie dla rodziny. Sytuację komplikuje przyjazd kolegi młodego Coogana, wschodzącej gwiazdy pop (Maciej Zakościelny).
Sprawnie napisana sztuka piętrzy przed bohaterami dylematy związane z takimi problemami, jak uczciwość wobec dziecka i kwestia synowskiej lojalności, małżeńska zdrada, a także zagrożenie szantażem. „Rodzinny show”, pokazując kulisy życia medialnych gwiazdek, obnaża nędzę tego, co jest przedmiotem zazdrości i marzeń masowej publiczności: miałkość pseudokarier, dla których bohaterowie jednego sezonu ryzykują spokój sumienia i miłość najbliższych.
Mocny finał nie powinien pozostawiać nikogo obojętnym – polecam go zwłaszcza tym, którzy choćby przez sekundę się zastanawiali, czy odpowiedzieć na ogłoszenie i wziąć udział w jednym z wielu głupawych teleturniejów, a co dopiero w reality show.
Sztuka angielskiego dramaturga doczekał się już swojej polskiej anegdoty. Maciej Pieprzyca przygotował znakomity scenariusz trwającego 82 minut Teatru Telewizji z pełnospektaklowego dramatu, który na West Endzie grany jest przez... 3,5 godziny. Zespół miał obawy, czy autor wyrazi zgodę na emisję. Tymczasem zachwycił się polską adaptacją i zezwolił Pieprzycy wystawić inne swoje sztuki w Polsce. A podczas pobytu w Krakowie, gdzie Teatr STU gra jego „Na końcu tęczy”, pogratulował roli Krzysztofowi Globiszowi.