[b]Kiedy dostał się pan jako aktor do Współczesnego, teatr miał już swoją markę... [/b]
[b]Maciej Englert:[/b] Markę, to mało powiedziane. To była najlepsza scena w Warszawie, z niezwykłym nawet jak na tamte czasy zespołem aktorskim i legendarnymi przedstawieniami, które oglądałem jako student, po znajomości, bo dostanie wejściówki graniczyło z cudem. W garderobie gdzie mnie posadzono siedział Łomnicki, Fijewski, Łapicki, Rudzki, Borowski, Jan Kreczmar, Wołłejko. Jeśli dodać do tego Mrozowską Mikołajską , Ludwiżankę, Lipińską można sobie wyobrazić, że teatr realizując swoje założenia artystyczne zgromadził czołówkę aktorów. Istniało zresztą przekonanie, że „u Axera” aktorzy lepiej grają. I była to opinia uzasadniona.
Erwin Axer pedantycznie interpretował tekst dramatu, zmuszając cały zespół do uczestnictwa w jego interpretacji, siłą rzeczy domagał się niezwykle świadomego aktorstwa i to przynosiło dobre skutki. Głównym nośnikiem sensu utworu był aktor, zresztą rozmiar sceny nie sprzyjał wielkim inscenizacjom. Złośliwi mówili, że wystarczają „dwa krzesła i stolik”, ale tych odsyłam choćby do „Kariery Artura Ui”.
W moim teatrze rola inscenizacji, montażu i gry świateł ma większe znaczenie, jak sądzę wynika to z mojego sposobu opowiadania i zmiany potrzeb widza wychowanego w większym stopniu na kinie niż na teatrze. Ale też i scena jest bodaj dwa razy większa.
[b]A pamięta pan swoją pierwszą rozmowę z Axerem? [/b]