Reżyserem jest debiutująca w operze Barbara Wysocka. Kompozytorem – Amerykanin Philip Glass, kultowy twórca tzw. minimalizmu, czyli muzyki zredukowanej do kilku motywów powtarzanych po wielokroć. Jednych wprawia to w trans, drugich irytuje, niemniej 72-letni Glass ma zapewnione miejsce w historii sztuki.
Kto nie zna twórczości Glassa, w „Zagładzie domu Usherów” otrzyma od razu jej kwintesencję. To 90 minut prostych, momentami banalnych tematów, ale mających klimat. Muzyka wwierca się nam w mózg, skutecznie dołując psychicznie, choć to jej jedyna zaleta. W wielu momentach całkowicie brak w niej dramaturgii, Glass zresztą nie kryje, że liczy na inwencję reżysera. Tego nauczył się w filmie, z którym chętnie współpracuje.
Barbara Wysocka, jak typowy reżyser młodego pokolenia, nie zważała na wskazówki zawarte w libretcie według opowiadania mistrza horroru Edgara Allana Poe. Na kameralnej scenie warszawskiej Opery Narodowej nie ma ponurego domu, mgieł i wichrów oraz trumny, w której Roderick Usher przedwcześnie złożył ciało zmarłej, jak mu się wydawało, siostry Madeleine.
Zrezygnowawszy z gotyckiej scenerii i krwawych zjaw, Barbara Wysocka wymyśliła ciekawszą, współczesną opowieść. Zagłada dokonuje się tu w psychice bohaterów, gdyż chore relacje między nimi muszą prowadzić do samodestrukcji. Reżyserka niczego jednak nie rozstrzyga, widz pozostaje w kręgu jej sugestywnych podpowiedzi, ale sam musi sobie wytłumaczyć, co naprawdę łączyło Rodericka i Madeleine.
Wiadomo tylko, że nie ma powrotów do szczęśliwej przeszłości, a taką próbę chciał podjąć z Usherami ich przyjaciel William. Dzięki prostym środkom inscenizacyjnym powstał spektakl intrygująco wieloznaczny, dynamiczny, a przy tym – rzadkość w dzisiejszej operze – absolutnie zgodny z muzyką.