"Katia Kabanowa" została wystawiona w Operze Narodowej wbrew regułom rządzącym tradycyjnym widowiskiem. Na ogromnej scenie przesuwa się pomalowana w brzydkie kolory ściana domu – główny element dekoracji. I jest kilkoro wykonawców w nieefektownych, burych ubraniach. A jednak przestrzeń, którą zwykle wypełniają wyszukane pomysły scenografów, tłumy statystów, tancerzy i chórzystów, nie razi pustką.
[wyimek][link=http://www.rp.pl/galeria/9131,1,467797.html]Galeria zdjęć[/link][/wyimek]
Spektakl wciąga, fascynuje, wręcz hipnotyzuje. Przemawia prawdą, szczerością uczuć, głębią psychologicznego rysunku postaci. Nie pokazuje koturnowych bohaterów, ale zwykłych ludzi z ich smutną egzystencją. To znakomite przedstawienie zawdzięczamy dwóm artystom: Leošowi Janáčkowi, który skomponował "Katię Kabanową", oraz Davidowi Aldenowi, który ją wyreżyserował.
Ukończona w 1921 r. "Katia Kabanowa" jest jedną z dziewięciu oper, jakie napisał Janáček. Kompozytor za życia ceniony – i to bez przesady – w ojczystych Czechach, w świecie doczekał się uznania pół wieku po śmierci (zmarł w 1928 r.). Od trzech dekad jego utwory nie schodzą z najważniejszych scen, u nas w ogóle na nie nie wchodzą, choć trudno zrozumieć dlaczego.
Janáček pisał muzykę nie najłatwiejszą, ale jakże bogatą w niuanse i o ogromnym ładunku dramatycznym. Świetnie czuł reguły teatru, z pięcioaktowej "Burzy" Ostrowskiego wykroił sobie znakomite libretto "Katii Kabanowej". Jego opera nie jest sztampowym wyciskaczem łez, choć opowiada o kobiecie, która, nękana wyrzutami sumienia po zdradzie męża i poniżana przez innych, popełnia samobójstwo. Równie ważny i przejmujący jest świat, w którym żyje Katia: mąż pijak, despotyczna teściowa i mieszkańcy miasta nad Wołgą, pragnący wyrwać się do lepszego świata, ale brak im odwagi lub pieniędzy.