Rz: Dlaczego zdecydował się pan kandydować?
Krzysztof Mieszkowski: To jest wynik decyzji podjętej po konsultacji z zespołem, gdy okazało się, że nasze wielkie artystyczne sukcesy w Polsce i za granicą, a także nagrody nie mają żadnego wpływu na stabilizację finansowania sceny. A nie wystarcza nam na koszty utrzymania. Generalnie kultura w Polsce jest przez polityków marginalizowana. Nie ma spójnej polityki finansowej dla polskiej kultury, a nasze środowisko – reprezentacji w Sejmie. Tymczasem politycy i posłowie nie rozumieją specyfiki tworzenia sztuki. Mają powierzchowne wyobrażenie o tym, czym jest. To dlatego pracownicy kultury, najlepiej wykształceni w kraju, są najgorzej opłacani. Chcę wykorzystać swoją praktykę i wiedzę, żeby walczyć o zmianę tej sytuacji.
Jak się zaczęła pana teatralna przygoda?
Łączy się z rodzinną historią. Rodzice pochodzą z Warszawy, mój ojciec wykładał na SGPiS, ale w 1955 roku dostał nakaz pracy w Głogowie, gdzie urodziłem się rok później. Jeździliśmy jednak bardzo często do stolicy, bo tam mieszkała cała nasza rodzina. Podczas jednej z takich wypraw, kiedy miałem 16 lat, poszedłem do Teatru Powszechnego na „Mecz" Janusza Głowackiego. To był punkt zwrotny. Kiedy wybierałem się potem do swojej warszawskiej cioci, tak naprawdę zależało mi na tym, żeby zobaczyć kolejny spektakl. Dlaczego poszedłem do Powszechnego? Nie pamiętam. Może to był przypadek. Ale byłem już czytającym facetem i teatr mnie wciągał. Potem z rodzicami przeprowadziliśmy się do Wrocławia, gdzie chodziłem na przedstawienia już regularnie ze szkołą. Bardzo ważne było to, co się działo we wrocławskim teatrze niezależnym.
Brał pan w nim udział.