Szlachetne postanowienie, by polskiej operze przywrócić dorobek kompozytora i dyrygenta Karola Kurpińskiego, bez którego być może nie byłoby dzisiejszego Teatru Wielkiego w Warszawie, udało się zrealizować połowicznie. Do wskrzeszenia śpiewogry „Zabobon, czyli Krakowiacy i Górale” potrzebne są bowiem nie tylko szczere intencje, ale i mądry pomysł.
W tym przedstawieniu dostrzec można jedno konsekwentne działanie realizatorów: chcieli dać widzom wielkie widowisko. W przypadku utworu tak skromnego swą ludową prostotą okazało się to niewykonalne. Na największej scenie świata, jaką szczyci się Opera Narodowa, dudnią nienaturalnie nagłośnione dialogi, a niknie pozbawiony mikroportów śpiew. Giną też starania dyrygenta Łukasza Borowicza, by muzyce Karola Kurpińskiego przywrócić jej dawny, nieco archaiczny dziś blask.
Widowiskowy rozmach osiągnięto przede wszystkim dzięki dekoracjom Andrzeja Worona. Na scenie pojawiają się więc przyciągające wzrok kolejne fragmenty wsi Mogiła, coś się wznosi, coś zapada, a coś się kręci, zupełnie jak w wielu wcześniejszych produkcjach spółki Mariusz Treliński – Boris Kudlička w tym teatrze. W przeciwieństwie do nich w „Krakowiakach i Góralach” nie ma śladu interpretacyjnej idei, ale także i paru innych rzeczy: dobrej choreografii (polonez i tańce góralskie zostały poprowadzone bardzo sztampowo) czy staranniejszego reżyserskiego podejścia do licznych scen i dialogów.
Wszystko, co ma choć odrobinę atrakcyjności, znalazło się w pierwszej części przedstawienia. Po przerwie jest znacznie gorzej, scenograf stracił inwencję i powtórzył wcześniejsze rozwiązania, reżyser Janusz Józefowicz w sposób sztampowy rozegrał kolejne epizody, by spektakl kompletnie porzucić w finale (czyżby spieszył się na realizację kolejnej „Przebojowej nocy” w TVP?). Ostatnia scena, zamiast być muzyczno-taneczną feerią, zamieniła się w bezładną krzątaninę wszystkich wykonawców.
Tę premierę – z okazji 150. rocznicy śmierci kompozytora – przygotowano za duże pieniądze, a osiągnięto niewiele. Nie wykorzystano szansy, by udowodnić, że do Karola Kurpińskiego warto wracać. Dla większości widzów pozostanie on twórcą przestarzałych ramotek teatralnych. Po tej premierze powinna jednak pozostać przynajmniej płyta z muzyką „Krakowiaków i Górali”. Obawiam się bowiem, że następną szansę rehabilitacji na scenie Opery Narodowej Karol Kurpiński otrzyma w 2035 roku, w 250. rocznicę urodzin.