Każdy z twórców wystawiających „Miss Saigon”, „Koty” czy „Upiora w operze” marzy o tym, żeby nie powielać kompaktowych wersji, lecz dać własną. Warszawa jest pierwszym miastem, które umiało przekonać autora do swoich możliwości. W świecie polski teatr ma wyrobioną markę. Mówi się o Grotowskim, Kantorze czy Wajdzie, popularne są nazwiska Witkacego i Gombrowicza. W Europie wiedzą, że można nam zaufać.
Modne są teraz konkursy tańca, dlatego warto pomyśleć o polskich „Fame” czy „Chorus Line”
Po 333. pokazie skończył pan granie „Kotów”. Czy przerwa wynika z umów licencyjnych?
Tylko samobójca zdejmowałby tak świetnie odbierane widowisko, ale skończyła się nam opcja. Na szczęście uzyskaliśmy już pozwolenie grania ich przez trzy lata. Zawsze boli mnie przedwczesny koniec cieszących się powodzeniem widowisk. „Taniec wampirów”, „Grease” czy „Miss Saigon” graliśmy od 150 do 250 razy. Chciałoby się w Romie mieć więcej scen, żeby grać „Koty”, a jednocześnie robić „Upiora…”. Nasz teatr ma zapisane w statucie, że co najmniej raz w roku powinien dać dużą premierę.
Jak tworzy się w Romie „Upiora w Operze”?
Najpierw prowadziłem rozmowy z Londynem. Nie byłoby tego przedstawienia, gdyby nie sponsor, nasz stały partner – TU Allianz – firma, która również obchodzi dziesięciolecie na polskim rynku. Ale zanim nastąpi z tej okazji 15 marca uroczysta premiera, trzeba przebudować scenę na rzecz niezwykłej dekoracji. Robi ją kilkanaście firm w Polsce i w Europie. Oczywiście wraz ze słynnym żyrandolem, który w kulminacyjnym momencie spada na widownię. Skończył się już etap przygotowań wokalnych, zaczynają się aktorskie i choreograficzne. Jak zawsze jest stres, ale i dużo radości. W momencie premiery zaczynamy myśleć o następnych. „Koty” graliśmy po premierze non stop trzy miesiące. Dbając, żeby nie dochodziło do rutyny, robimy próby, wprowadzamy innowacje. „Upiora…” pokażemy 150 razy z rzędu. Potem wrócimy do „Kotów”. I do „Akademii Pana Kleksa”, bo chciałbym, żeby to była wizytówka teatru.