Wielcy muzycy XVIII wieku spotykają się pierwszy i jedyny raz na kolacji, podczas której przez kilka godzin dyskutują o sztuce, sławie, pieniądzach i osobistych wyborach. Obaj urodzeni w 1685 roku są już u schyłku artystycznej i życiowej drogi.
Licytują się na dzieła, chwalą osiągnięciami, opowiadają o wyrzeczeniach i kosztach, jakie ponieśli, by poświęcić się pracy. Toczą spór, którego ludzie zajmujący się sztuką nie rozstrzygnęli po dziś dzień: Czy liczy się sukces finansowy, schlebianie gustom i zabieganie o popularność, czy może tworzenie jest celem samym w sobie, a pieniądze i sława to jedynie dodatkowe profity?
Autor „Kolacji na cztery ręce” – niemiecki muzykolog Paul Barz, wykorzystując znakomitą znajomość życiorysów obu kompozytorów, opisał sytuację fikcyjną. W rzeczywistości Haendel i Bach nigdy się nie spotkali.
Zrobił to jednak tak zręcznie, że gotowi jesteśmy wierzyć w każde padające z ekranu słowo. Roman Wilhelmi przelatuje przez telewizyjną scenę jak przeciąg. Jego Haendel jest zadufanym, aroganckim bywalcem salonów. Oburza się, gdy członkowie Towarzystwa Nauk Muzycznych, którzy spotkali się w Lipsku, nie oddali mu odpowiedniej czci. Przyzwyczaił się, że na jego widok powstają królowie i kardynałowie. Jest przecież Orfeuszem swoich czasów, najlepiej płatnym muzykiem na świecie.
Bach Janusza Gajosa to skromny, nieobyty w towarzystwie kantor z kościoła św. Tomasza. Ma na utrzymaniu żonę i dwadzieścioro dzieci. Komponuje w skromnym pokoju na plebani. Nigdy nie był we Włoszech, bo dla niego „za daleko, za drogo”. Na swojej „Pasji wg św. Mateusza” nie zarobił ani grosza.