Warszawski Teatr Współczesny od lat niezmiennie utrzymuje wysoki poziom. Wpadki zdarzają się tu rzadko, a cały repertuar nosi stempel solidnej artystycznej roboty.
Dodatkową zachętą, aby wybrać się na „Ludzi i aniołów”, jest osoba tłumacza Jerzego Czecha. Nieomylny instynkt sprawia, że przyswaja on polszczyźnie najwartościowsze rosyjskie utwory sceniczne, choćby Nikołaja Kolady. Szenderowicz to urodzony w 1958 r. satyryk, scenarzysta i reżyser, który w swojej smutnej komedii dał dobrze zakotwiczoną w rosyjskiej tradycji literackiej (Gogol, Dostojewski, Bułhakow) opowieść o człowieku w sytuacji granicznej.
Nocną porą do drzwi luksusowego moskiewskiego mieszkania Iwana Paszkina (Sławomir Orzechowski) zapukał Niejaki Stroncyłow (Andrzej Zieliński). Okazał się on wysłannikiem z zaświatów, przed którym Iwanowi przyjdzie nieoczekiwanie zdać sprawę ze swego pogmatwanego i mało chwalebnego życia, które właśnie dobiega kresu. Matactwa i kłamstwa gospodarza nie zdały się na nic, gdyż nowo przybyły znał najintymniejsze i kompromitujące szczegóły jego biografii.
„Najpierw nauczcie się po sobie spuszczać wodę” – powie Iwanowi, który w młodości gorliwie umacniał komunistyczny system… donosami na kolegów. Dziś ten świeżo upieczony biznesmen i nawrócony chrześcijanin będzie ratował własną skórę, proponując, aby w zamian za niego przybysz zabrał któregoś z sąsiadów, uciążliwych – jego zdaniem – dla otoczenia.
Nieoczekiwany gość po kilku kieliszkach alkoholu przyzna się przed Iwanem, że spełnia swą powinność jako pokutę. Karę za czelność zmylenia niebiańskich służb specjalnych i wdarcia się do apartamentów Stwórcy. Tam odważył się wyjawić Mu swoje przemyślenia o sprawniejszym zarządzaniu naszą planetą, za co został strącony na samo dno, czyli do Moskwy. Kombinator Iwan nie byłby sobą, gdyby tej wiedzy natychmiast nie wykorzystał.