Marilyn Monroe Sandry Korzeniak leży w barłogu na stołach zestawionych pośrodku sceny. Rozczochrana, w wyciągniętym czarnym swetrze. Pali, zalewa się whisky i snuje monolog. O nieudanej miłości z Arthurem Millerem, pustce hollywoodzkiej sławy, która zniszczyła jej życie i osobowość. Marzy o roli Gruszeńki z „Braci Karamazow”, która mogłaby odnowić jej karierę i życie emocjonalne.
Drugą część tryptyku „Persona” – wcześniej było „Factory” o Andym Warholu – Lupa pokazał po raz pierwszy trzy tygodnie temu we Wrocławiu, gdy odbierał Europejską Nagrodę Teatralną. Spektakl nie był ukończony, ale reżyser zdecydował się na otwartą próbę z suflerką. Zasiadł przed sceną z mikrofonem i udzielał aktorom uwag.
Oglądaliśmy próbę, ale przekaz był czytelny. Jednak wieść o niegotowym przedstawieniu sprowokowała widzów i krytykę do szczerych reakcji. Wybrzydzano na teatralny brudnopis, na to, że Monroe nie jest piękna. Potwierdziła się diagnoza reżysera, że w świecie popkultury nieważna jest prawda i naturalność, tylko wypreparowana na potrzeby mas fałszywa ikona nieśmiertelnego piękna.
Przed spektaklem, który oglądałem w Warszawie, reżyser pozostawał niewidoczny. Jego krzesło na proscenium było puste. Deus ex machina, przez głośniki, powiedział: – Przepraszamy za opóźnienie, ale aktorka miała mały wypadek.
Chwilę potem Sandra Korzeniak skierowała pilota w stronę widowni, nacisnęła „rec” i tylna ściana sceny zamieniła się w ekran. Niewidoczne oko kamery transmitowało wydarzenia, których byliśmy świadkami w żywym teatralnym planie.