[b]RZ: Po raz pierwszy jest pan szefem festiwalu R@Port w Gdyni. Jakich innowacji możemy się spodziewać?[/b]
Ingmar Villqist: – Formuła festiwalu, którą cztery lata temu stworzył ówczesny dyrektor teatru gdyńskiego Jacek Bunsch, jest nadal aktualna: prezentacja najciekawszych zjawisk artystycznych z obszaru współczesnego polskiego teatru – nie tylko tekstów dramaturgicznych, ale i adaptacji prozy naszych autorów. Dla festiwalowego widza niezwykle ważne jest spotkanie z twórczością reżyserów wywodzących się z odmiennych tradycji pracy scenicznej i reprezentujących różne formy wypowiedzi. Próby diagnozy naszej rzeczywistości podejmowane przez dramatopisarzy i reżyserów są niezwykle ciekawe. Artyści ci dotykają obszarów zazwyczaj pomijanych w medialnej papce informacyjnej. Mają odwagę i determinację, by wskazywać problemy, od których często uciekamy w imię świętego spokoju i pozornego poczucia bezpieczeństwa.
Zapraszamy widzów na konkursowe spektakle. Mamy też dla nich bogatą ofertę imprez towarzyszących: sesji naukowych, publicznych debat, warsztatów, wystaw, performance’ów, pokazów wideo-artu, spektakli telewizyjnych. Wydajemy kolejny festiwalowy numer naszej „Gazety Teatralnej Ferdy Durkego”, poświęconej kreacjom różnych dyscyplin sztuki, jakie scalają się w obszarze współczesnego teatru. Przygotowaliśmy katalog festiwalowy zawierający pełną dokumentację zdarzeń czwartego R@Portu. A już teraz opracowujemy założenia programowe kolejnego, międzynarodowego R@Portu.
[b]Jako historyk sztuki rzucił pan ponad dziesięć lat temu intratną posadę wicedyrektora Zachęty, żeby zająć się teatrem. Ma pan naturę hazardzisty?[/b]
Można to uznać za akt desperacji, naiwności albo odwagi. Mojej decyzji towarzyszył splot przypadków. W sferze zawodowej i osobistej był to dla mnie niewątpliwie trudny czas. Jednak bez względu na konsekwencje niczego nie żałuję. Tadeusz Kantor – artysta przywoływany w tegorocznym gdyńskim Prologu R@Portu – powiedział kiedyś, że do teatru nie wchodzi się bezkarnie. To zdanie zasługuje na wyrycie złotymi zgłoskami na frontonie każdego budynku mieszczącego scenę. Miałem 38 lat i była to dla mnie fascynująca przygoda i wielkie szczęście, że z dwójką moich byłych studentów i przyjaciół mogłem w Chorzowie założyć Teatr Kriket z Królewskiej Huty. Wystawialiśmy moje pierwsze jednoaktówki. Stać mnie było wtedy na produkcję skromnego spektaklu, jakim jest „Oskar i Ruth”, i jeżdżenie z nim po domach kultury małych miasteczek całego kraju. Dziś byłoby to już niemożliwe.