Pod warunkiem, że zadaje się je w taki sposób jak Kieślowski. On nie widział w ludziach zła, lecz słabość. I miał dużo odwagi. Wszedł w dialog z dziesięcioma przykazaniami i praktycznie tylko na jedno w pełni przystał: nie zabijaj. "Krótki film o zabijaniu" jest dla mnie bardzo ważny. Przypomina, że niczego nie wolno przyjmować za pewnik. Niemal przez cały czas nienawidzę bohatera i mam go za potwora, który bez zmrużenia oka morduje niewinnego taksówkarza. Tymczasem w ostatniej scenie Kieślowski odwraca sens obrazu. Uczy mnie współczucia, każe zadać sobie pytanie: "Kim jestem, aby decydować o życiu człowieka?". I chociażby za to dzieło pozostanie dla mnie wielkim, szalenie współczesnym artystą.
Jednak przez ostatnie lata świat zmienia się w zawrotnym tempie.
Nie wiem, jak Polska, ale Holandia raczej cofa się w rozwoju. Wracają do głosu prawicowe partie, których liderzy posługują się językiem rodem z lat 50. Podsycają nienawiść do imigrantów i do wyznawców islamu.
Strach przed terroryzmem czy może bardziej konflikty wynikające z wielokulturowości społeczeństw są problemem dzisiejszych czasów? Odnajduje pan te niepokoje u Kieślowskiego?
Oczywiście, przecież Polak z "Białego" jest emigrantem. Jego doświadczenia nie różnią się wiele od przeżyć Turka czy Marokańczyka z roku 2011. Sztuka nie musi przystawać do rzeczywistości w skali jeden do jednego. W kinie, teatrze czy literaturze często opowiada się o przeszłości, by zdiagnozować teraźniejszość. Rozmyślania nad sensem wolności, równości i braterstwa nie straciły na znaczeniu ani aktualności. W "Trzech kolorach" pojawiają się refleksje na tematy tożsamości europejskiej, ekonomicznych i prawnych podziałów kontynentu, nierówności. Trylogia Kieślowskiego, nawet jeśli jest zakorzeniona w początkach lat 90., ciągle działa jak zapalnik. Wywołuje łańcuch pytań.
Czy trudno przetłumaczyć filmy Kieślowskiego na język teatru?