Główne wejście na małą scenę Teatru Narodowego znajduje się przy ulicy Fredry, stąd nazwa placówki: Scena Przy Wierzbowej. W rzeczywistości, w której absurdalne sytuacje mamy na co dzień, (wystarczy obserwować polityków) wystawienie klasyka teatru absurdu wydaje się absurdalne.
W 1968 r. Stanisław Tym pisał dla STS sztukę „Kochany Panie Ionesco!" dając do zrozumienia, że w PRL-owskiej rzeczywistości absurd przeżywamy na co dzień. Zmieniły się czasy, ale diagnoza pozostała aktualna. Słowa klasyka nie brzmią zbyt odkrywczo, co nie znaczy, że atmosfera absurdu nie udziela się widzom. Sam tego zresztą doświadczyłem. Przedstawienie trwało powyżej dwóch godzin, a dokładnie ok. 70 minut. Na szczęście była jedna przerwa, tuż po zakończeniu całości.
Reżyser Maciej Prus w bardzo dobrej formie, podobnie jak aktorzy. Ewa Wiśniewska i Artur Żmijewski (państwo Smith) oraz Anna Seniuk i Jacek Mikołajczak, czyli państwo Martin, interesująco prowadzili dialogi. Świetnie je słyszałem, ponieważ obok mnie siedziała wiotka blondynka w okularach a przede mną podobny do niej jak dwie krople wody dość masywny brunet w szarym garniturze. Dla przeciętnego widza byli nie do odróżnienia.
Beata Fudalej jako służąca Mary i niezrealizowany Sherlock Holmes wniosła do tej opowieści nutę ekscentryczności. Teatr w Zakopanem sięgając niegdyś po „Łysą śpiewaczkę" z kwestii Mary: „Kupiłam sobie nocnik" uczynił lejmotyw opowieści.
Artur Żmijewski wcielający się w Pana Smitha radykalnie rozliczył się z postacią doktora Burskiego z serialu „Na dobre i na złe". Stwierdził, że wiarygodny lekarz powinien każdą operację najpierw przećwiczyć na sobie, a jeśli nie potrafi wyleczyć pacjenta, umierać razem z nim. Przeglądając chińską gazetę przywołał też postać mężczyzny, który - dokładny cytat z Ionesco - „zesrywał się z nudów". Na premierze w Narodowym na szczęście nie wyczułem takiego przypadku, może dlatego, że wszyscy widzowie siedzieli na krzesłach, które były bezdzietne.