Radomska inscenizacja zainteresuje tych, którzy lubią w teatrze rozmach, piękne kostiumy (Zofia de Inez), muzykę, w tym rosyjskie walce. Będą podziwiać pomysłowość scenografa i pięknie rozegrane sceny zbiorowe, choćby tańce na lodzie. Co więcej, w tym spektaklu są chwile, kiedy czuje się rosyjską duszę. Czy jednak opowiada on o sile miłości i jej konsekwencjach?
Grigorijowi Lifanowowi należy się uznanie za pietyzm, z jakim dokonał adaptacji scenicznej „Anny Kareniny". W tym spektaklu odnajdziemy wszystkie najważniejsze wątki powieści jego rodaka, Lwa Tołstoja. Problem w tym, że niezbyt wsparli go aktorzy. Wprawdzie przekonująco wypadli Maria Gudejko i Adam Majewski jako małżeństwo Lewinów, ale wykonawcy odtwórcy głównych postaci zaprezentowali się gorzej.
Młodziutkiej Katarzynie Dorosińskiej, grającej tytułową bohaterkę, można, co prawda, sporo wybaczyć. Nawet pewną niedojrzałość sceniczną, którą przykrywa urodą, naturalnością i pracowitością. Myślę, że jej Anna będzie ze spektaklu na spektakl ciekawsza, dojrzalsza. Spory problem natomiast stanowią jej partnerzy. Stary Karenin to przecież mężczyzna dojrzały i dość bezwzględny, sprytny i przebiegły niczym Porfiry w „Zbrodni i karze". Dzięki inteligencji tamtemu udało się złapać w sieć Raskolnikowa, temu – dość naiwną i piękną Annę. Potrzebna mu była jako efektowna towarzyszka życia, która urodzi następcę.
Miłość jest w związku Kareninów niewiele znaczącym dodatkiem. W arkana tego uczucia wprowadza Annę dopiero Wroński. To on uświadamia jej siłę miłości, mimo że zakończy się ona tragedią. Lifanow powierzył postać Wrońskiego Markowi Braunowi, co okazało się pomyłką, podobnie jak w przypadku Jarosława Berendy grającego Karenina.
Radomska Anna Karenina stoi więc przed wyborem między dwoma mężczyznami w podobnym wieku i całkowicie wyzbytymi uczuć. To rzeczywiście mogło doprowadzić ją do samobójstwa. Tyle że Tołstojowi chodziło o coś zupełnie innego.