Bohaterem i głównym wykonawcą spektaklu „Plateau Effect", z którym szwedzki przyjechał zespół do Warszawy, jest olbrzymi kawał materii. Ów gigantyczny żagiel poruszany niewidzialnymi ruchami powietrza najpierw unosi się i nadyma w rytm transowej muzyki techno, a potem dziewięcioro członków Cullberg Ballet próbuje go okiełznać. On jednak im się nie poddaje, przybierając nieustannie nowe kształty.
Ten żagiel jest jak ruchoma rzeźba przyciągająca uwagę zmiennością swych kształtów a może jak monstrualny tancerz, ciekawszy od tego, co jest w stanie zaproponować człowiek. Jeśli potraktować poważnie propozycję choreografa Jefta van Dinthera, zaliczanego w końcu do najciekawszych europejskich twórców nowego pokolenia, to należałoby powiedzieć, że w „Plateau Effect" przekroczył on granicę, poza którą w sztuce tańca nie powinno być niczego, jedynie kres i nicość. On tymczasem udowodnił, że jest inaczej.
Twórcy tańca nowoczesnego, zwanego też post modern dance, od dawna redukują język, którym się posługują. Konsekwentnie upraszczają ruch, rezygnując z kodeksu gestów i znaków. Im mniej i oszczędniej, tym lepiej, zaciera się granica miedzy tym, jak poruszamy się na co dzień i jak podczas występu. W „Plateau Effect" Jefta van Dinther poszedł jeszcze dalej. Ruch ludzki przestał mu być właściwie potrzebny.
Tancerze pozostali, co prawda, na scenie, ale twórca spektaklu powierzył im rolę podobną, jaką ma aktor w teatrze marionetek. Poruszając linami wprawiają w ruch wielki żagiel, bo to on ma tańczyć w powietrzu. A kiedy człowiek wreszcie go okiełzna i zwinie w rulon, sam nie jest do niczego zdolny. Członkowie Cullberg Ballet jedynie wiją się i skręcają w paroksyzmie niezdarnych gestów, jakby nic więcej nie potrafili.