Bliskowschodnia konferencja w Annapolis nie przyniesie wielkich deklaracji czy wizji porozumienia między Izraelem i Palestyńczykami. Nawet ze wspólnym komunikatem uczestników może być problem. I w tym tkwi szansa na powodzenie. Dzisiejszy szczyt w podwaszyngtońskim Annapolis wyznacza istotny zwrot w dotychczasowej polityce administracji George’a W. Busha. Przez siedem lat prezydent niechętnie zajmował się bliskowschodnią mediacją – w przeciwieństwie do swego poprzednika Billa Clintona, który poważnie zaangażował się w negocjacje między Izraelem i Palestyńczykami. Bush uważał, że dążenie do „pokoju na siłę“ nie ma większego sensu. Od czasów Clintona wiele się jednak w bliskowschodniej mozaice zmieniło. Przywódcy izraelscy i palestyńscy są słabsi, a kontrolę nad Strefą Gazy sprawuje niechętny porozumieniu Hamas. Ameryka ugrzęzła w Iraku, a Iran zyskał na znaczeniu. Skąd więc pomysł zwołania wielkiej konferencji akurat teraz?
Nie bez znaczenia jest niewątpliwie to, że prezydentowi – który sporo myśli o swym miejscu w historii – zostało do końca rządów niewiele ponad rok. Czasu, by zrobić coś, o czym będą pamiętały kolejne pokolenia, jest więc coraz mniej. Istotne jest także to, że uczestnicy szczytu, w tym państwa arabskie, zdają sobie sprawę nie tylko z tego, jak trudno będzie osiągnąć porozumienie, ale również z tego, jak wysoka może być cena jego braku. Ze wspomnianych wyżej przyczyn ostateczne załamanie procesu pokojowego grozi dominacją sił radykalnych oraz dalszym rozrostem wpływów Teheranu. A tego nie chce żaden z uczestników konferencji. I w tym, zdaniem wielu amerykańskich politologów, leży niewielka, ale jednak, szansa na porozumienie.
Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Stephen Hadley podkreślił, że prezydent Bush nie ma zamiaru forsować własnego planu pokojowego. Oczekuje natomiast, że obie strony ciągnącego się od dziesięcioleci konfliktu powiedzą mu wspólnie, jakiej pomocy oczekują od Ameryki. Bush chce zatem, w przeciwieństwie do Clintona, budować bliskowschodni pokój „od dołu“, metodą drobnych kroków i inicjatyw wychodzących nie z Białego Domu, ale z Bliskiego Wschodu. Czy to się uda?
Patrząc na Bliski Wschód, trudno być optymistą, ale jeśli tak, to – jak napisał tygodnik „Time“ – ta konferencja może się okazać ostatnią, jaka będzie potrzebna.