Korespondencja z Rzymu
Mimo że od wyborów parlamentarnych minęło 51 dni, nie udało się powołać rządu. W związku z tym parlament nie może procedować, bo wobec braku większości rządzącej i opozycji nie można wyłonić komisji. Na dodatek wczoraj okazało się, że parlament z powodu podziałów na lewicy nie jest na razie w stanie wybrać prezydenta.
Pierwsze reakcje komentatorów po nieudanym głosowaniu są jednoznaczne: nie mamy ani rządu, ani prezydenta, ani funkcjonującego parlamentu. Mamy za to potworny chaos.
We Włoszech prezydenta co siedem lat wybierają obie izby parlamentu i 58 elektorów z regionów (w sumie 1007 osób). Pełniący funkcję bezstronnego arbitra prezydent nie posiada realnej władzy, ale w czasach politycznego kryzysu wszystko zależy właśnie od niego. Odchodzący 15 maja prezydent Giorgio Napolitano, w listopadzie 2011 r., gdy wydawało się, że nic nie uchroni Włoch przed chaosem przyśpieszonych wyborów, wyciągnął z kapelusza Maria Montiego i niejako zmusił odwiecznych wrogów – lewicową Partię Demokratyczną Pier Luigiego Bersaniego i Lud Wolności Silvia Berlusconiego – do wspierania przez rok gabinetu ekspertów.
Jednak lutowe wybory zakończyły się patem. Do parlamentu weszły trzy potężne ugrupowania niezdolne samodzielnie sprawować władzy, ale też niezdolne do współpracy. Problem, jak wyjść z tego impasu, Napolitano pozostawił swemu następcy. Praktycznie od przyszłego prezydenta będzie zależało, kto będzie rządził i jak długo, bo nikt nie ma wątpliwości, że Italię czekają przyśpieszone wybory. Dlatego te wybory prezydenta wywołują o wiele więcej emocji i politycznych kłótni niż jakiekolwiek przedtem.