Jedna operacja, jak wynika z doniesień amerykańskich mediów, zakończyła się niewątpliwym sukcesem. W Trypolisie schwytano Libijczyka, podejrzewanego o organizację niemal już zapomnianych zamachów terrorystycznych na ambasady amerykańskie w Kenii i Tanzanii przed 15 laty.
Nazih Abdul-Hamed al-Rukai, znany bardziej jako Anas Al-Libi, wpadł w ręcę komandosów amerykańskich na ulicy libijskiej stolicy. Wszystko miało się rozegrać „pokojowo”, jak mówił „New York Timesowi” przedstawiciel władz. Al-Libi już w nocy z soboty na niedzielę „był poza Libią”. W operacji uczestniczyli też agenci FBI i CIA. Za wskazanie miejsca pobytu Al-Libiego Amerykanie obiecywali wcześniej nagrodę w wysokości 5 mln dolarów.
Premier Libii Ali Zeidan zażądał wyjaśnień w sprawie pojmania obywatela libijskiego na terytorium tego kraju i wywiezienia go za granicę. Nie było jasne, czy władze w Trypolisie były powiadomione o przygotowywanej operacji.
Niejasny jest też efekt akcji komandosów w Barawe na somalijskim wybrzeżu. Zaatakowali tam willę, w której miał przebywać lider organizacji Asz-Szabab (jego nazwiska nie ujawniono). Doszło do bitwy z bojownikami pilnującymi domu. Komandosi wycofali się, zanim udało im się potwierdzić, kto zginął. Inna wersja, podawana przez część mediów amerykańskich, głosi, że wiadomo, iż cel operacji „nie został osiągnięty”.
Brawurowe lądowe akcje komandosów nie współgrają z wizerunkiem Ameryki sparaliżowanej kryzysem budżetowym.